Krutynia
2006 |
||||
|
||||
Sezon 2006 postanowiliśmy rozpocząć na Krutyni. Dlaczego?–
bo jest to rzeka piękna i czysta ale niestety zatłoczona latem – warto
ją odwiedzić po, albo przed sezonem wówczas miłośnicy spokoju mają szansę
doświadczyć jej uroku w ciszy i bez tłoku. Długi weekend majowy przeciętnie
się do tego nadaje, ale zdecydowanie nie ma takiej ilości kajaków na wodzie
jak latem. | ||||
29.04 (sobota) Sorkwity - stanica PTTK Bienki 16
km O 8.00 ruszamy z Gdańska w dwa samochody - śmiejemy się, że transport sponsoruje firma Renault - jedziemy bowiem czerwonym Clio i żółtym Masterem. Dzień wcześniej o 23.50 odebraliśmy Olka, który przyleciał z Londynu żeby do nas dołączyć. Nieco zmęczeni w kiepskich nastrojach ze względu na padający deszcz i zimno ruszamy w drogę. W razie jakby pogoda się nie poprawiła wymyślamy plan alternatywny. Szczecińska ekipa jest już w drodze - Szuje jadą do Sorkwit z Sochaczewa, gdzie zostawili dzieci. Po godzinie przychodzi do nas sms od Szujów - "stoimy w korku - Warszawa jedzie na wypoczyn". Na szczęście na naszej drodze nie ma tłoku. Przed Elblągiem przestaje padać, a w Pasłęku wychodzi słońce i nastroje zdecydowanie się poprawiają - może nie będzie tak źle... Do Sorkwit chcemy dotrzeć jak najkrótszą drogą omijając Olsztyn, dlatego też jedziemy przez Ornetę, Dobre Miasto i Biskupiec. Niestety ekipa z Mastera musi odbić do Olsztyna, żeby Olo mógł wymienić walutę. Tracimy trochę czasu na poszukiwaniach kantoru, w końcu Olo wypłaca kasę z bankomatu w Makro przedzierając się przez ochroniarzy i przeskakując przez bramkę.:. Docieramy do Sorkwit. Najpierw lokalizujemy samochód Szujów, którzy waśnie zaparkowali przed zamkiem. Buziaczki, całuski, bo dawno się nie widzieliśmy i udajemy się na zwiad terenu. W tym czasie ekipa z Clio popija zimy browar w stanicy PTTK nieopodal. Słońce przedziera się przez chmury i wieje bardzo silny wiatr z południa, na jeziorze Lampackim przewalają się potężne fale - co prawda są mniejsze niż na Wielimiu podczas spływu Gwdą ale dla kajaka równie niebezpieczne. Znajdujemy w miarę dogodne miejsce do wodowania na północnym brzegu, ale nie jesteśmy do końca zadowoleni. Musimy jeszcze gdzieś zostawić autka. Udajemy się do zamku - tam okazuje się, że właściciele są nastawieni na turystów z "grubymi portfelami" i nie negocjują - samochód 10 pln/doba, wodowanie 10 pln/sztuka. Przejeżdżamy do stanicy PTTK. Tam czeka na nas ekipa z Clio. Jak się okazuje Biały zaklepał kajak właśnie w stanicy zatem odpada nam jeżdżenie po Sorkwitach i szukanie wypożyczalni. Sprawdzamy ceny - jest ogólne zamieszanie - pani z Baru zajmuje się parkingiem natomiast kierownik stanicy zajmuje się resztą. Ceny nie zachęcają - 7 pln za wodowanie (nawet dla członków PTTK!!) samochód 9 pln/doba. Szuja - nasz niezastąpiony księgowy i główny negocjator negocjuje. Udaje mu się zbić cenę wodowania do 10 pln za 3 kajaki (na szczęście wodowanie kajaka wypożyczonego na miejscu nic nie kosztuje). Pani z baru jest bardziej odporna na negocjacje, ale w końcu Szuja uzgadnia 7.50 za dobę i możemy rozpakowywać kajaki. Biały i Olo przynoszą wypożyczony sprzęt - okazało się, że ponowie poszli po całości i nie wypożyczyli jakiegoś tam szklaka - zainwestowali i wybrali porządnie wyglądający kajak Necky Gannet II ze sterem i relingami. Takim sprzętem na pewno wyrwą jakieś lachony. Wiatr się wzmaga, nadciągają chmury. W trakcie składania kajaków Agata i Iskra sprzedają nam newsa, że się zaręczyli - czym wzbudzają ogólną radość - jeszcze raz GRTULUJEMY! Około 14.20 widzimy inny spływ, płynący mozolnie pod fale i wiatr. Nie bez obaw schodzimy na wodę - po kilku minutach wiosłowania odczuwamy już nieprzychylność przyrody - jezioro nie chce się łatwo poddać, ale cóż - w końcu nie jesteśmy tu dla przyjemności. Nieco zmęczeni i mokrzy wpływamy na jezioro Lampasz, które daje nam trochę wytchnienia. Niestety jak nie urok to sraczka i zaczyna siąpić deszcz. Sytuację ratuje fakt, że jest ciepło - wiatr wiejący nam nadal w twarz niesie odczuwane fale ciepła. Przepływany jezioro i wpływamy w Sobiepankę. Jest płytko, ale da się płynąć nawet z zapakowanym po dach kajakiem. Latem na tym odcinku podobno zapakowane kajaki trzeba holować, bo szorują o dno rzeczki. Przed mostem pierwsza przeszkoda - bal drewna zagrodził przepływ. Gannet przeszedł, ale składak ugrzązł. Na szczęście przyszedł z pomocą sympatyczny kolega ze szklaka, który zrobił sobie mały popas przed przeszkodą - wskoczył i odsunął pniaka. Dziękujemy. Następnie wpłynęliśmy na jezioro Kujno i szybkim tempem wskoczyliśmy w kolejną rzeczkę - Grabówkę. W wodzie było kilka przeszkód ale pokonaliśmy je bez większych problemów. Następnie jezioro Dłużec - wiatr znacznie zelżał i deszcz też jakby sobie trochę odpuścił. Z wody obserwujemy brzeg - nasz wzrok przykuwa bar KAPSEL we wiosce na prawym brzegu. Ech, usiadło by się w suchym miejscu na grzańca, a tu do bazy jeszcze kawałek. Szybko znajdujemy przepływ na jezioro Białe i nadchodzi czas podjęcia decyzji - biwak na wyspie czy w stanicy? Ponieważ robi się co raz zimniej wygrywa stanica PTTK Bieńki - może wynajmiemy domek? Na jeziorze totalna flauta, deszcz też już nie pada, wreszcie jest chwila na podziwiane otoczenia - choć drzewa są jeszcze szaro-buro-zielone to można sobie wyobrazić jak ładnie jest tu w pełni lata. Dopływamy do stanicy. Średni tłum ludzi. Szybko okazuje się, że nie ma wolnych domków, Szuja negocjuje 8 pln/osobę i rozbijamy namioty. Warunku przeciętne, ale jest bar, łazienki i można przy piecu w kuchni wysuszyć mokre rzeczy. Nie pada, zatem Iskra nasz spływowy spec od ognia rozpala ognisko - pierwsze ognisko w tym sezonie. Wspominamy, opijamy zaręczyny i nowy kajak, rozmawiamy, delektujemy się samorobnymi trunkami Iskry. Co jakiś czas nocną ciszę zakłócają okrzyki kibiców Legii. Rodzi się również nowy spływowy rytuał, w niektórych sytuacjach dopuszczalna staje się zamiana pierwszej części wypowiadanego wyrazu na frazę "sra" np. - gdy nie zgadzamy się ze stwierdzeniem -" ten kot jest biały" - odpowiedź oponenta może wyglądać mniej więcej: "taaa akurat, chyba srały" itd. Późnym wieczorem rozmowy schodzą na bardzo śliskie tematy i okazuje się, że Olo sika na siedząco. 30.04 (niedziela) Stanica PTTK Bieńki - jezioro Zyzdrój Mały. (20 km) Rano budzi nas słońce. Wstajemy wolno, w końcu to niedziela. Zaczyna wiać silny, południowy wiatr - biorąc pod uwagę nasz kierunek płynięcia wieje nam nieomal prosto w twarze. Jezioro Białe jest duże, zetem fala ma miejsce żeby się rozbujać. Pakujemy kajaki. Wiatr się wzmaga, a fale są dużo większe niż w dniu poprzednim. Zakładamy kurtki, fartuchy i kto co może. Na szczęście do ujścia rzeki mamy niewielki kawałek. Mozolnie brniemy przez fale, które można śmiało porównać z falami na morzu (oczywiście nie podczas sztormu). Białe grzywy przewalają się wokół. Tniemy dziobem do fali, ale za raz trzeba będzie zrobić zwrot do ujścia, czekamy aż trafi się mniejsza fala i skręcamy. Boczna fala rzuca kajakiem, ale po chwili wyrównujemy kurs i z falą wpływamy w rzekę. Olo i Biały za daleko wypuścili się w jezioro i teraz muszą trochę wrócić - z falą i wiatrem. Okazuje się, że kajak, który pożyczyli nie nadaje się bez fartucha na wysoką falę. Dłuższą chwilę zajmuje im wybranie wody z wnętrza. Jesteśmy już na rzecze Dąbrówka i możemy odpocząć. Kilka łyków browca, czekolada i wypływamy z klimatycznej, śródleśnej rzeczki na jezioro Gant. Na jeziorze czas na małe lenistwo i korzystamy ze słońca, które przyjemnie grzeje. Wpływamy w Babięcką Strugę - dziwimy się, że każda mała rzeczułka łącząca jeziora ma inną nazwę - w sumie, to kiedy będziemy wreszcie płynąć Krutynią? Na rzece się rozdzielamy, jest tak pięknie, że nikomu się nie chce wiosłować i każdy płynie swoim tempem. Zaplanowaliśmy mały popas w stanicy PTTK w Babiętach, gdzie umówiliśmy się z Mańkami, którzy będą nam towarzyszyć na rowerach. 15 min przed stanicą jest tablica z kilometrażem: uwaga, w tym miejscu na środku rzeki starczą podwodne fiuty. Niejeden się na nich zatrzymał! Dopływamy do stanicy. Całą gromadą zamawiamy sobie jakieś żarło i piwo oraz witamy się z Mańkami. Miło się gawędziło, ale czas ruszać w drogę - zwłaszcza, że przed nami dwie przenoski. Na pierwszej przerzucamy szybko kajaki lewą stroną przez drogę i ruszamy ostro dalej - zaczynają nadciągać chmury i zależy nam na rozbijaniu namiotów jeszcze w suchym miejscu. Po kilkunastu minutach wiosłowania dzwoni Maniek i informuje, że stanica w Spychowie, do której zmierzamy jest nieczynna. Gorączkowo przeszukujemy mapę i pamięć w poszukiwaniu alternatywy. Maniek ma się odezwać za parę minut i dać znać czy znalazł coś interesującego. Często niestety ładne miejsca biwakowe są widoczne tylko z wody. Płyniemy bardzo sympatycznym odcinkiem, nieco upiornym, bo rzeka rozlewa się miejscami szeroko i z wody wystają kikuty zalanych drzew. Wpływamy na jezioro Zyzdrój Wielki i niestety dostajemy śliny wiatr prosto od dzioba. Fale są znośne, ale podmuchy wiatru bardzo przeszkadzają w wiosłowaniu. Przychodzi meldunek od Mańka - mamy alternatywę albo Tawerna u Sławoja albo dopiero biwak w miejscowości Koczek, na którym chwilowo Mańki zostają. Koczek to dla nas za daleko - postanawiamy pozostać w kontakcie i szukać czegoś z wody mając jako punkt docelowy Tawernę. Mijamy wypasiony ośrodek na lewym brzegu z barem o wdzięcznej nazwie Coco Loco, która to nawa przez dłuższą chwilę rozbawiana nas do łez. Wiatr się wzmaga i płynięcie staje się bardzo męczące, a końca jeziora nie widać. Po półgodzinie staje się jasne, że w tym tempie nie dopłyniemy do Spychowa i Tawerny. Musimy poszukać czegoś na Zyzdroju Małym - najlepiej przed przenoską na nieczynnej śluzie Lalka. Wpływamy na Zyzdrój Mały i od razu rzuca nam się w oczy ośrodek na półwyspie po prawej stronie. Według mapy tuż przed ośrodkiem w zatoczce powinno być pole biwakowe. Dobijamy do brzegu i znajdujemy pozostałości po polu. Ponieważ miejsce nas nie zachwyca płyniemy z Szują we dwóch za cypel, a Biały z Olkiem oraz dziewczyny idą na zwiad. Po drugiej stronie cypla znajdujemy dużą zatokę i przenoskę oraz bardzo fajne miejsce na dziko. Wracamy do reszty i wymieniamy się informacjami. Ponieważ pole biwakowe zaznaczone na mapie nie istnieje, a miejsce za ładne nie jest, namawiamy z Szujką ekipę na jeszcze kilka minut wysiłku i przenosimy się na dzikie miejsce. Przy okazji pomagamy wędkarzowi uwolnić haczyk z zatopionego konara drzewa. Po kilku minutach lądujemy na ładnej plaży i wypakowujemy kajaki. Miejsce jest na prawdę ładne. Informujemy Mańków o naszym położeniu i przystępujemy do rutynowych zadań - mycie, jedzenie i organizacja ogniska. Olo udaje się do ośrodka celem zakupienia pożywienia, wraca zdegustowany - stołówka wydaje posiłki w określonych godzinach - naturalnie jest już po tych godzinach. Obiad Olkowi zastąpiły dwa batony - za co dostał obozowy opier...l, każdy przecież miał zapas jedzenia, którym mógł się podzielić. Pod wieczór dołączają Mańki - nie bez problemów, bo znalezienie nas w lesie nie było proste. Potem już było tylko ognisko - Biały polewał wścieklaki, Olo dostał pseudo Jolo, Maniek kręcił teledysk do Marco Polo, a przelotny deszczyk nie wygonił nas do namiotów. Są też tacy, co nie pamiętają jak trafili do namiotu. Po tym wieczorze zasoby alkoholu spadły do alarmująco niskiego poziomu. 1 maja (poniedziałek) Jezioro Zyzdrój Mały - Jezioro Mokre (18 km) Poranek pomimo tego, iż słoneczny okazał się być koszmarem dla niektórych. A tu trzeba płynąć dalej. Co robić - ibuprom i panadol w gardła i do pracy. Przenoska na śluzie poszła nam dość szybko - spotkaliśmy 4 osobowe canoe, z którym jeszcze później minęliśmy się kilka razy. Panowie pakują kajaki, a Panie idą do sklepiku w ośrodku żeby dokonać małych zakupów. Za śluzą rzeka zwana Spychowską Strugą płynie szeroko. Niestety, płyniemy znów pod wiatre! Spotykamy kilku kajakarzy płynących do śluzy oraz rower wodny. Przepływamy obok nieczynnej stanicy w Spychowie, w której mimo wszystko ktoś się krząta i wpływamy na płytkie jezioro spychowskie. Robimy zwrot i wreszcie mamy wiatr w plecy, bowiem płyniemy na północ. Pod mostem w Spychowie trzeba zachować ostrożność - jest tam około 20 metrowe kamieniste bystrze, które przy niskim stanie wody może mało wprawnym kajakarzom napędzić strachu. Przepływamy leniwie przez wieś i mijamy tawernę u Sławoja. Następnie odcinek łąkowy rzeki prowadzi nas do jeziora Zdrużno - po drodze wyprzedzamy jakąś ekipę kajakarzy. Słońce mocno grzeje i rozleniwia - na jeziorze Zdrużno rozkładamy parasole, bo nadal wieje silny wiatr w plecy. Przepływamy przez zatokę gdzie trzeba niestety trochę powalczyć z wiatrem i przepływamy pod mostem, aby wpłynąć na jezioro Upik - piękne jezioro otoczone lasem. Zbijamy się w tratwę i rozkładamy parasole - dryfujemy tak spory kawałek pijąc browar i jedząc czekoladę. Niestety sielankę czas zakończyć, bo wpływamy na jezioro Mokre - od razu daje nam się we znaki zmiana kierunku płynięcia - wiatr wieje nam znowu w twarze. Nasz cel to popas w stanicy PTTK w Zgonie. Wiatr się wzmaga i momentami pomimo wiosłowania kajak staje w miejscu. Mozolnie dopływamy do wsi mijając stanice po prawej stronie. Część idzie do sklepu część na zwiad do stanicy. Okazuje się, że w stanicy jest bar i można zjeść sympatyczny obiad (nie żałują zupy). Przepływamy do stanicy i biesiadujemy przy stolikach pod chmurką. Dojeżdżają na rowerach Mańki i przyłączają się do uczty. Z informacji przywiezionych przez Mańków wynika, że w połowie jeziora na lewym brzegu jest fajne pole biwakowe - tam też postanawiamy zatrzymać się na noc. Wiatr zaczyna nam teraz sprzyjać - wieje w plecy, a my na falach przepływamy w ekspresowym tempie przez pół ogromnego jeziora. Znajdujemy biwak bez problemu, który okazuje się być faktycznie bardzo sympatycznym miejscem. Co prawda infrastruktura pamięta chyba lata 70-siąte ale jeden stoliczek jest i wiata w razie deszczu. Na pomoście witają nas trzy niewiasty, kontemplujące zachodzące słońce. Jedna z nich dostała od chłopaków pseudo "humbak", a Biały prawie zapisał się do Greenpeace. Ponieważ chcemy skorzystać jeszcze z resztek zachodzącego słońca i dokonać wymycia korpusów następuje konsternacja - trzy niewiasty nie wyglądają jakby chciały opuścić pomost. Nasze dziewczyny schodzą do wody jako pierwsze, ale nieco dalej od pomostu. Biały natomiast jak rasowy nudysta wali na pomost i robi swoje. Niewiasty widząc to wpadły w lekkie zdziwienie i w popłochu zaczęły wycofywać się z pomostu. Odchodząc nawiązały jeszcze dialog z Białym odnośnie używania mydła i zatruwania środowiska - o czym z resztą później dyskutujemy z całym obozem. Pada postanowienie - od dzisiaj na spływy zabieramy wyłącznie środki, które ulegają biodegradacji. Przed wieczornym ogniskiem obserwujemy jak powoli niebo zasnuwa się złowieszczymi chmurami. Przez moment nawet podczas obiado-kolacji spada kilka kropli z nieba. Prognozy, które przynosi Szuja też nie są dobre - jutro ochłodzenie i przelotne deszcze. Ale póki co nie martwimy się tym. Jest ognisko i zabawa - co prawda ogniomistrz Iskra zapowiedział, że tym razem ma wolne ale ogień i tak zapłonął. Prócz dyskusji w temacie biodegradacji i humbaków Jolowi włącza się gadane i nadaje jak radio - przez cała noc. Maniek dostaje nowe imię - Marek a Marta - to teraz Magda. Jolo próbuje też opowiedzieć jak się myje siedząc tyłkiem w umywalce - obiecując przy tym, że to pokaże przy najbliższej okazji. Kończymy późno dwukrotnie gasząc ognisko - wiatr roznieca je ponownie. W nocy pada deszcz i chyba wszyscy boją się, że prognozy okażą się trafne. 2 maj (wtorek) Jezioro Mokre - Ukta ("Biwak nad rzeką") (23 km) Dzień zaczyna się mokro i jest zimno. Słońce gdzieś tam próbuje przebić się przez chmury. Jemy śniadanie a słońce powoli zaczyna się rozkręcać - jest nadzieja. Pakujemy rzeczy. Nagle poranną sielankę przerywa krzyk Marty - okazuje się, że mały Kuba poszedł na pomost i wpadł do wody - prawdopodobnie sprawdzał kijem głębokość wody. Maniek błyskawicznie znalazł się na pomoście i wyciągnął Kubę z wody. Całe szczęście, że na końcu pomostu było bardzo płytko - woda Kubie sięgała zaledwie do pasa - co nie zmienia faktu, że wszyscy najedliśmy się strachu. Po kilku chwilach ma miejsce jeszcze jeden incydent - pojawia się straż leśna i ma zastrzeżenie co do Mańków, którzy podjechali na pole samochodem. Panowie ze straży okazują się być wyrozumiali i sprawa kończy się na pouczeniu. Dzień dopiero się zaczyna i już mamy kilka przygód. Czas jednak ruszać w drogę. Słońce wychodzi na dobre. Jest nieco zimniej, ale słonecznie. W szybkim tempie pokonujemy jezioro z wiatrem w plecy i pod koniec rozglądamy się za przenoską po prawej stronie. Przepływamy pod mostem i zatrzymujemy się przy zastawkach. Kajaki przenosimy prawą stroną wykorzystując do tego specjalny drewniany pomost ułatwiający wynoszenie i wodowanie kajaków. Na przenosce dogania nas 4-osobowe canoe. Pomagamy im przenieść sprzęt i wpychamy ich do wody :. Poprzedniego wieczora zlał ich porządnie deszcz, nie mieli szczęścia, spali 6 km od nas! Przepływamy przez kilka małych urokliwych jezior i wpływamy na jezioro Krutyńskie. Od tego momentu zaczyna się najładniejszy odcinek rzeki. Pewnie by tak było, ale od tego momentu zaczynają się również tłumy ludzi. Najpierw spotkaliśmy spływ płynący w przeciwną stronę. Następnie oczom naszym ukazuje się duża płaskodenna łódź z gondolierem. Kilka chwil spokoju po przepięknej rzece, po czym w okolicach stanicy PTTK istny korek na wodzie - w dół spływające gondole - chyba z 7 ich było - pod prąd płynące kajaki, stanica wypełniona ludźmi po brzegi, poniżej stanicy grupy kajaków o nieskoordynowanych kierunkach płynięcia, kajaki w poprzek rzeki, tyłem itp. Od razu pojawiły się śmieci w wodzie... Przez ten odcinek przepłynęliśmy w ekspresowym tempie. W Krutyńskim Piecu czekała nas najdłuższa przenoska - około 150 metrów prawą stroną. Nie skorzystaliśmy z wózka. Ponieważ od strony Krutynia przybywało co raz więcej kajaków szybko przerzuciliśmy sprzęt i na wodę. Rzeka poniżej przenoski płynie malowniczo w lesie, płytko i dość wartki nurt. Po drodze mijamy kilkanaście kajaków. Postanawiamy dobić na popas do tawerny, która na pewno będzie po drodze. Nie mylimy się, za mostem we wsi Rosocha bar z tłumem ludzi i plackami ziemniaczanymi. Stajemy żeby zaznać tego miejscowego klimatu. Placki smakują wyśmienicie - nie polecam natomiast hamburgerów. Nasze zapakowane kajaki wzbudzają zainteresowanie, niektórzy proszą nas o mapę - chcą się, bowiem zorientować gdzie są. Bar przyciąga co raz to nowych klientów - stoliki są non stop zajęte. Jedni odbijają, drudzy przybijają - na wodzie panuje niezłe zamieszanie. Płyniemy dalej - słońce kryje się za chmurami, a przed nami jeszcze 7 km rzeki. Krutynia przybiera od Rosochy charakter łąkowy z częstymi meandrami. Płyniemy szybko - po drodze mijamy kilka fajnie wyglądających pól biwakowych - naszym celem jest jednak stanica PTTK w Ukcie. Mijamy również grupki tych, co przesadzili z browarem w barze i sił starczyło tylko na dwa kilometry :. Mijamy wieś Wojnowo i Zameczek, gdzie ulegamy miejscowemu folklorowi i kupujemy przy pomoście rogaliki z dżemem i jagodami. Jeszcze chwila i już Ukta. Najpierw po lewej, a później po prawej przepływamy obok porządnie wyglądających pól biwakowych. Biały i Jolo podpływają do cennika, ceny nie zachęcają, ale są konkurencyjne do tych, których spodziewamy się w stanicy. Generalne wrażenia z pierwszych chwil w Ukcie są negatywne - słychać głosy płyńmy dalej. Okazuje się też, że stanica jest trochę za Uktą. Przepływamy pod mostem, potem rzeka trochę przyspiesza i pokonujemy dwa bystrza obok zburzonego mostu. Potem jeszcze krótka prosta i ukazują się nam zabudowania stanicy. Dobijamy do pomostu - trochę stromo jak na wynoszenie kajaków, ale widać pozostałości po maszynerii ułatwiającej wyciąganie kajaków. Nasz negocjator wraz z obstawą udaje się do szefowej stanicy na negocjacje. Po dłuższej chwili wracają i okazuje się, że Pani jest absolutnie zamknięta na rozmowy. Stanica świeci pustkami i w sumie wcale nas to nie dziwi, bo miejsce nie rzuca na kolana i do tego obsługa na starym, dobrym PRL-owskim poziome. Pada pomysł - wracamy pod prąd do pierwszego pola po prawej - tam były niższe ceny i wszystko wyglądało o wiele ładniej. Ponieważ samochód Mańków był już zaparkowany w stanicy dzwonimy do nich żeby się upewnić czy aby nie opłacili już pobytu - okazuje się, że nie i że chętnie zmienią miejsce postoju. Podajemy im namiary i ruszamy w górę rzeki. Pani mogła zarobić 120 plnów, a tak nie ma nic. Mozolnie pchamy się pod prąd - przed nami dwa bystrza, których pokonanie nie będzie łatwe, ale cóż - raz się żyje. Pierwsze bystrze pokonujemy z duży trudem - kajak spycha na boki, w końcu jest udaje się, tyle, że to było to łatwiejsze bystrze. Powoli podchodzimy do gorszego. Zbieramy siły i cała naprzód, bystrze jest silne, kajak porusza się po kilka centymetrów, ale naprzód, jeszcze kilka machnięć wiosłem i bystrze pokonane, teraz to już bułka z masłem. Miejscowi, których kilka minut temu mijaliśmy płynąc w dół rzeki patrzą na nas podejrzliwie. Kilka minut później lądujemy na pięknym polu biwakowym - "Nad rzeką". Jest tam wszystko - sauna, porządne wiaty, sympatyczna trawa, dużo miejsca, prysznice, toalety i wszystko ładne i w miarę nowe. Ale co najważniejsze gospodarz jest otwartym, miłym i uczynnym człowiekiem i można się z nim dogadać. Polecamy to miejsce. Naturalnie Szuja negocjuje niższe ceny i rozbijamy namioty - niestety już po raz ostatni. Potem kąpiel w ciepłej wodzie i jedzonko. W międzyczasie przyjeżdżają Mańki. Około 18.00 jedziemy po Skodę Szuji i Mastera. Plan jest taki żeby odstawić Mastera na koniec trasy - czyli do stanicy w Nowym Moście i wrócić Skodą do Ukty. Całość operacji logistycznej zabiera nam dwie i pół godziny. Po powrocie zasiadamy we wiacie, pijemy, gramy, jemy, wspominamy, podsumowujemy. Potem rozpalamy ognisko i impreza przenosi się poza wiatę. Powoli zmęczenie daje znać o sobie i poszczególne jednostki rozchodzą się do namiotów. Jolo jest ciekawy i pyta Białego, dlaczego chce zakończyć karierę spływową po tym sezonie. Niestety Biały nie ma silnych argumentów i dostaje opr. za głupoty, które wymyśla. Ostatecznie impreza kończy się przed 3-cią. 3 maja (środa) Ukta - Nowy Most - ostatni dzień (7 km) Rano budzi nas słońce i przepiękna pogoda - jest bardzo ciepło. Dzisiaj płyniemy pustymi kajakami - wszystkie rzeczy pakujemy do Skody i w drodze powrotnej będziemy się przepakowywać. Biały postanawia nie płynąć, w jego miejsce wskakuje Marta i Kuba. Tuż przez wypłynięciem mamy niespodziewanego gościa - na naszym pomoście kilka metrów od naszych namiotów ląduje bocian i przygląda się naszej krzątaninie. Robimy mu serię zdjęć i zastanawiamy się czy przypadkiem nie jest chory - zbyt odważnie podchodzi do ludzi, a jego pióra są szarobrudne. Ruszamy w pełnym słońcu, przed nami 7 km rzeki. Na tym odcinku rzeka trochę meandruje płynąc w leśno-łąkowym otoczeniu. Nurt nie jest wartki, ale niesie w dobrym kierunku, dlatego też nie spieszymy się i mamy dużo czasu na pogawędki. Po drodze mijamy mała grupę kajakarzy, naszą uwagę przyciąga fakt, że w jednym z kajaków siedzi kobieta wraz z dzieckiem i nie ma wioseł, a holuje ich facio na drugim kajaku :. Akurat trafiliśmy na nich jak wpadli na jakąś przeszkodę w wodzie i zatarasowali całą rzekę. No, ale trzeba być wyrozumiałym - nie każdy rodzi się "Czubkiem". Powoli zbliżamy się do mostu w Nowym Moście - nadchodzi ten nieprzyjemny moment zakończenia spływu. Wynosimy kajaki na łączkę po prawej stronie za mostem - to jest jakieś pole biwakowe. Na moście czeka na nas Maniek z Filipem. Idę po Mastera i podbić książeczki do stanicy, a reszta rozkłada kajaki - oprócz Jola, który nie musi nic rozkładać. Próbujemy wpasować Ganneta na pakę Mastera - niestety - kajak bardzo wystaje poza samochód. Nie pozostaje nam nic innego jak wrzucić go na dach. Nie mamy bagażnika, ale na szczęście głowy wozimy ze sobą. Mam na pasy transportowe, więc zabezpieczamy dach i kajak przez otarciem podkładając kapok i siedziska, i przymocowujemy kajak pasami do dachu. W międzyczasie Mańki żegnają się z nami i jadą do Gdańska. W tym miejscu chciałbym w imieniu całej załogi podziękować serdecznie Mańkom z zakupy, które dzielnie dla nas robili podczas spływu, a także pomoc w logistyce. SERDECZNE DZIĘKI!. No cóż, ostatni rzut oka na rzekę, wsiadamy do Mastera i w drogę. Zajeżdżamy do Ukty na nasze pole biwakowe i zostawiamy tam Szujów i Jola oraz zabieramy Białego. Żegnamy się z ekipą Szczecińsko-Londyńską i ruszamy do Sorkwit zdać sprzęt i odebrać Clio. W Sorkwitach stemplujemy książeczki, jemy jeszcze obiad i do domu. Szkoda, że czas tak szybko leci, ale najważniejsze, że wracamy zadowoleni i z ochotą na jeszcze. | ||||
|