Start zaplanowaliśmy
na 20 lipca. Tradycyjnie przy naszych wyprawach na Wschód miejscem zbornym
są Łostowice i posiadłość rodzinna Wilkowskich. Szczecin i Londyn docierają
do Gdańska dzień wcześniej wieczorem i urządzamy sobie małą powitalną
bibkę. Rano jednak wszyscy są prężni i gotowi do wyprawy. Pakujemy się
w Modeno i Felicję, i ruszamy na Łostowice. Na miejscu jest już Agata
i Iskra, docierają też Skorupki. Ruszamy ostro, bo droga daleka, na szczęście
jest słonecznie, a to zwiastuje przyjemną podróż. Naszym celem jest wioska
Ateny na północnym brzegu jeziora Rospuda. Docieramy na miejsce około
14.00. Żar leje się z nieba jest chyba z 40 w cieniu. Wypakowujemy autka
i czekamy chwilę na ekipę Astry, która zajechała nieco za daleko. Rozbijamy
namioty i rozpoczyna się niezbyt miła, ale konieczna procedura logistyczna.
Kierowcy udają się do pobliskiego gospodarstwa celem uzgodnienia pozostawienia
samochodu i zapłacenia za nocleg. Wyszło dosyć drogo. Następnie po pozytywnym
załatwieniu sprawy ruszamy na koniec trasy do Twierdzy Osowiec nad Biebrzą.
Po drodze tankujemy różnice cen benzyny między Gdańskiem a Augustowem
sięgają 25 groszy za litr na szczęście nasza stacja stosunkowo mało
zdziera. Mamy do przejechania około 120 km w każdą stronę. Zajmuje nam
to ponad 5 godzin. Na miejscu wjeżdżamy do Dyrekcji Biebrzańskiego parku
Narodowego i wykupujemy bilety wstępu są one konieczne, jeśli chce się
płynąć Biebrzą. Następnie szukamy pola biwakowego zajmuje nam to trochę
czasu, bowiem wjazd na pole jest mocno zakamuflowany. Znajdujemy właściciela
i negocjujemy cenę za parking na szczęście jest z nami Szuja, który
zna się na tym i jest czujny. Wypożyczamy również kajak, pakujemy go na
dach Astry, mówimy do zobaczenia przemiłemu właścicielowi pola i ruszamy
w drogę powrotną. Na horyzoncie w okolicach naszego biwaku kłębią się
czarne chmury niedobrze - myślimy. Kontakt z bazą potwierdza przelotny
deszczyk. Docieramy na miejsce i ku naszemu zdziwieniu wygląda na to,
że deszcz padał tylko w okolicy naszego biwaku kilka kilometrów przed
Atenami sucho. Czyżby zły znak? Jemy obiado-kolację i odpalamy pierwsze
spływowe ognisko. Jest miło, ciepło, przelotnie deszczowo i alkoholowo.
Biały daje upust emocjom.
Piątek 21 lipca.
Rano wita nas słońce i deszcz. Powoli budzimy
się z alkoholowego otępienia. Niektórzy mają dobrze nie muszą składać
okrętów a niektórzy jeszcze gorzej, bo muszą składać dwa. Po kilku godzinach
jesteśmy na wodzie WRESZCIE!!! Co prawda spakowani na zasadzie jak-cięmogę
ale nie toniemy. Na wodzie pierwsze rozmowy, opalania, kłótnie i browar.
Niestety musimy trochę pomachać pod wiatr, ale im bliżej końca jeziora
tym jest on słabszy. Przepływamy przez przepust pod drogą na jezioro Kamienne
i robimy krótką przerwę na sesję zdjęciową.

Po kliku minutach machamy dalej.
Po drodze mijany wędkarz informuje nas, że poziom wody spadł o 40 cm i
możemy mieć kłopoty na rzece. Traktujemy te informacje z przymrużeniem
oka. Docieramy do drugiego przepustu w Filipowie i robi się bardzo płytko.
Właściwie musimy ciągnąć kajaki po kamieniach przez kilkanaście metrów.
Co gorsza dopada nas przelotny deszczyk. Motywacja trochę spada, ale co
robić dopiero zaczęliśmy przygodę. Rospuda od tego przepustu jest wąska
i zarośnięta trzcinami. Ciągniemy kajaki na sznurkach, bo płynąć się nie
da. Pod mostem przeciskamy się pod absurdalnie kretyńsko prowadzoną rurą.
Kawałek łąkowy i niestety trochę zasyfiony no cóż to już chyba standard,
że w rzece przepływającej w sąsiedztwie wioski musi być pełno śmieci w
wodzie.. Jest wąsko i płytko... ale
płyniemy. Krajobraz piękny, trochę
łąki, lasu, a potem już tylko trzciny. Walczymy w zaroślach przez dobrych
kilka kilometrów. Płynie się kiepsko, bo jest mało miejsca na wiosła i
manewry, ale niewątpliwie urokliwie. Pierwsi z trzcinowiska wydostają
się Iskry i czekają na resztę. Robimy krótki odpoczynek na bagienku, bowiem
jezioro Długie zarasta i jego północny brzeg to właściwie grzęzawisko.
Dzwonimy do Marty i Mańka, bowiem mają do nas dołączyć wieczorem. Okazuje
się jednak, że Mańki będą dopiero w sobotę. Ruszamy dalej z mapy wynika,
że jesteśmy niedaleko planowanego miejsca biwakowego. Wypływamy z jeziora
i rzeka ponownie robi się wąska i płytka na szczęście da się płynąć.
Przepływamy skrajem łąk, mijając po lewej stronie strome pagórki. W oddali
widzimy zabudowania i niestety oznaki nadciągającej burzy. Jeszcze kilka
meandrów i dopływamy do mostu. Ze względu na niski poziom wody trzeba
wysiąść z kajaków. W końcu zmęczeni i poganiani przez deszcz wypływamy
na jezioro Garbaś. Szybka orientacja otoczenia z mapą i ruszamy na pole,
na przeciwległym brzegu. Nikt się nie oszczędza, bo nikt nie lubi rozbijać
namiotu w deszczu. Niestety, dobijamy do brzegu i zaczyna padać. Szybko
uwijamy się przy namiotach i kajakach. Na szczęście ulewa, choć intensywna
nie trwa długo. Obiadokolacje jemy już na zewnątrz. Iskra łowi ryby, niektórzy
idą na zwiad terenu. Na ogromnym polu jesteśmy sami, nie licząc kilku
jałówek, które rytmicznie porykują na nas od czasu do czasu. W strugach
deszczu właściciel kasuje 3 na głowę po negocjacjach i można już jeść
kolację. Przygotowujemy ognisko to chyba było krótkie ognisko, chyba
Sobota 22 lipca
Taaak słońce. Ogólna sielanka i spokój. Wypływamy jakoś tak
ani późno ani wcześnie w sam raz po prostu. Dopływamy do końca jeziora
i wpływamy na rzekę, choć wpływamy to zdecydowanie za dużo powiedziane.
Przepychamy się pod mostkiem i na przemian brodząc i płynąc pokonujemy
ładny odcinek leśny. Widać wyraźnie po brzegach jak nisko rzeka upadła
Ale jest ciepło, cały dzień przed nami i co najważniejsze jeziora od czasu
do czasu co gwarantuje machanie wiosłami. Przepływamy przez jezioro Głębokie
i wpływamy znowu w las. Niski poziom wody powoduje, że praktycznie spacerujemy
rzeką. Bardzo nam szkoda, bo jest to ładny odcinek rzeki i prawie nie
zauważamy otoczenia w ferworze walki. Dopływamy do tamy w Bakałarzewie,
szybka przenoska i ekipa udaje się na zakupy. Sama przenoska jest dość
łatwa, łągodne brzegi ułatwiają wodowanie. Pozostali posilają się i wiadomo
co. Jest wesoło. Ekipa wraca i ruszamy, mając nadzieję na wyższy poziom
wody. Krótki fragment rzeki i wpływamy na jezioro Sumowo. Słońce świeci,
kolejny browar wchodzi jak woda, jezioro jest długie, ale ładne. Po bokach
sporo ośrodków. Im bliżej końca tym jezioro robi się węższe, niestety
niebo też zaczyna się zmieniać na kolor, którego bardzo nie lubimy. Wśród
trzcin znajdujemy ujście Rospudy, wpływamy na rzekę i
.. stajemy na mieliźnie.
I znowu, trochę holowania, trochę pływania, na szczęście z przewagą tego
drugiego. Płyniemy ładnym odcinkiem, i dopływamy do mostu niedaleko Kotowiny,
a za nim musimy wybrać odnogę prawą czy lewą. Zaczyna padać. Prawa odnoga
wydaje się być bezpieczniejsza bo w poprzek lewej widać ułożoną wąską
groblę z kamieni. Płyniemy prawą, ale tylko przez dwa metry rzeka beznadziejnie
się wypłyca i pozostaje nam tylko szorowanie dniem po kamieniach. Biały
wybiera lewą i wygrywa. Można płynąć bez problemu. Wokół pikny landszafcik.
Gdyby nie ten deszcz
.., który powoli ustaje. W miejscu gdzie obie odnogi
się schodzą robi się więcej wody. Prąd powoli maleje i wody jakby przybywa.
Przy brzegach nieco w głębi straszą kikuty drzew wszystko wskazuje na
to jakbyśmy wpływali na większe bagno. Mijamy ludzi, którzy płynęli pod
prąd i po chwili wypływamy na jezioro Okrągłe, nad którym planowaliśmy
nocleg. Niestety jezioro mocno zarasta, brzegi bagniste i właściwie nie
widać z wody jakiegokolwiek miejsca do biwakowania. Czekamy u ujścia kanału
łączącego jezioro z jeziorem Bolesty na resztę ekipy. Dopada nas drobny,
ale dokuczliwy deszczyk. Kanał jest mocno zarośnięty roślinnością, mozolnie
przebijamy się przez gąszcz wodnej sałaty. W końcu jezioro. Rozglądamy
się po brzegach w poszukiwaniu miejsca na biwak. Tego wieczoru mają dojechać
Mańki, zatem potrzebne jest nam połączenie drogowe. W końcu znajdujemy
całkiem ładne pole z miejscem na ognisko i pomostem, Tabliczka głosi jednak,
że to teren prywatny i biwakowanie za pozwoleniem właściciela. Decydujemy
się na rozbicie obozu zwłaszcza, że deszcz niezmordowanie pada, a i
zmęczenie tez daje znać o sobie. Dodatkowo obok jak się okazało po drugiej
stronie potoku wpadającego do jeziora są rozbici ludzie i stoi kilka
samochodów zatem jak oni dojechali to i Mańki dojadą. Dzwonimy pod wskazany
na tabliczce nr do właściciela pola, jednak nikt nie odpowiada po kilku
próbach mówimy trudno. Naszemu wypakowywaniu i rozbijaniu namiotów przygląda
się chłopak na traktorze, który w międzyczasie podjechał. Przygląda nam
się dziwnie - wszyscy mamy wrażenie jakby o coś mu chodziło. Gdy poukładaliśmy
kajaki chłopak odpala maszynę i wjeżdża przyczepioną do niego przyczepą
do jeziora i zaczyna nabierać wodę do baniaków. Czkał aż zrobimy mu miejsce.
Zagadujemy do niego jak to jest z tym miejscem. Uspokaja nas, że wszyscy
tu nocują, a właściciel ma już to gdzieś i nie robi problemów. Chłopak
odjeżdża, a my łapiemy kontakt z Mankami i podajemy im koordynaty biwaku.
W trakcie obiadu pojawiają się Mańki. Witanko i leci pierwszy browar.
Kuba szaleje z aparatem. Mocna ekipa udaje się po opał. Widać w lesie
że biwakowało tu wielu
.. . Iskra odpala ogień, a dziewczęta prowadzą
mały warsztat z fitness i oddychania plecami (pozdro dla Kasi). Trochę
gramy na gitarach, więcej pijemy. Olo wali pieprzówkę zgubną pieprzówkę.
Leci Mysłowic, i parę innych szlagierów. Ognisko kończy się późno.
Niedziela 23 lipca
Słoneczko wita wszystkich. Na dobry
początek dnia Olo nie poznaje swojego buta. No cóż, lepszy but niż namiot
głosi stare harcerskie porzekadło. Kąpiel ogólna, śniadanko i do wioseł.
Maniek jeszcze zbiera od załogi listę zakupów i umawiamy się na przenosce.
Marta płynie z Olem, a Kuba dosiada się do Białego. Jest pięknie, ciepło
i nic nie brakuje do pełnego relaksu. Skorupki wyrywają przodem i spotykamy
je dopiero na kanale tuż przed przenoską. Sama przenoska nie należy do
najłatwiejszych głównie dlatego, że miejsce jest oblegane przez miejscową
ludność i służy jako kąpielisko. Mozolnie wynosimy kajaki na brzeg, potem
około 50 metrów przenosimy i wodujemy za młynem. Ku naszemu zadowoleniu
we młynie jest bar. Tego nam było trzeba naturalnie robimy przerwę na
zimny browar. Jemy, żartujemy, popijamy, naprawdę trudno w tak pięknych
okolicznościach przyrody wrócić do kajaków. Co po niektórzy udają się
do srałenki tak pieszczotliwie nazwaliśmy barowego toj-toja, który
stojąc w pełnym słońcu nagrzewał się w środku do nieprawdopodobnych temperatur,
a że stał centralnie frontem do stolików nie było możliwości załatwiania
potrzeby przy otwartych drzwiach. W końcu jednak trzeba nam ruszać w drogę
żegnamy Mańka i Kubę, którzy wracają do Gdańska i wiosłujemy dalej. Rzeczka
sympatycznie meandruje wśród łąk, pól i lasów. Parę drobnych przeszkód
w wodzie ale bez stresu można je pokonujemy. Mijamy Dowspudę i rozglądamy
się za miejscem do biwakowania. Generalnie ciągle coś nam się nie podoba
a to za słaby brzeg, a to znowu teren wygląda na podmokły itd. Pierwotnie
plan był taki żeby zatrzymać się w okolicy Pałacu Paca, ale przez to ciągłe
poszukiwanie miejsca minęliśmy go. Minęliśmy również słynną kratownicę
przerzuconą przez rzekę na szczęście woda okazała się mądra i wyżłobiła
po jednej stronie kratownicy przesmyk w brzegu, w którym swobodnie mieści
się kajak. W końcu lądujemy na przepięknej, suchej łące na lewym brzegu.
Trochę przerażają nas osy, które w pobliżu mają gniazdo, ale zmęczenie
i urok miejsca biorą górę. W blasku zachodzącego słońca jemy obiado-kolację,
pijemy kawę i robimy zdjęcia. Sielankowy wieczór nie zwiastuje zbliżającego
się festynu przy ognisku. Specjalnie przygotowaliśmy miejsce na ognisko
wycinając fachowo ściółkę i odkładając na bok do przykrycia dnia następnego.
Ognisko płonie, gramy na gitarach i płynie rzeka alkoholu. Nie oszczędzamy
strun i gardeł. Jest głośno i wesoło. Po północy odpadają pierwsi zawodnicy.
Martę przy ognisku przytrzymuje nowy harcerski repertuar pieśni. Próbujemy
przypomnieć sobie stare dobre harcerskie kawałki. Pada pierwszy tekst
spływu jesteśmy najebieni. Kończy się drewno Olo idzie dzielnie
w las. Reszta motywuje Białego żeby pomógł Olowi, Biały idzie, ale nie
spotyka Olka, słyszymy tylko jak w ciemnościach rozpaczliwie woła: Olo
Olo
. Wraca do ogniska, a po chwili pojawia się Olo z opałem. Gramy dalej
Iskra rzuca drugi text spływu: ty czekaj, wiem!
.. SASANKA, naturalnie
ma na myśli kawałek pt. SOSENKA. Ryczymy ze śmiechu. Wieczór wieńczy kolejny
tekst spływu: ORGANGUTANY przy okazji śpiewania, harcerskiego szlagieru:
Tu stoją krokodyle i orangutany
.. Gasimy ognisko i zachrypnięci
kładziemy się w namiotach. Ten wieczór przejdzie do historii.
Poniedziałek 24 lipca
Upał wygania nas z namiotów, wynosimy
się w ich cień i tam próbujemy jeszcze złapać trochę snu. Na niewiele
to się zdaje, upal na zewnątrz też jest nie mały. W żółwim tempie jemy
i pakujemy się do kajaków. Opowiadamy reszcie obozu o nocnych harcach
z harcerskimi piosenkami. Płyniemy skrajem lasu. Naszym oczom ukazuje
się pole biwakowe po lewej stronie przy moście oraz cudowny bar. Takich
okazji nie przepuszczamy. Cumujemy kajaki przy pomoście i udajemy się
do środka. Każdy kupuje, co mu potrzeba i zajmujemy stolik pod parasolem.
Żar leje się z nieba, a zimne piwo szybko znika w gardłach. Kupujemy niewinną
druga kolejkę i frytki. Do trzeciej nie trzeba nikogo namawiać. Panowie
Olo i Biały prężą mięśnie przed barmanką wnosząc ciężką beczkę z piwem.
Szuja idzie po gitarę i gramy pieśni partyzanckie. Rzeźnia towarzystwo
zaczyna szaleć panie idą na huśtawki, Asia ujeżdża drewnianego konia
na sprężynie, część zjeżdża na zjeżdżalni dla dzieci. Mam wątpliwości
czy ruszymy dzisiaj dalej. W końcu w doskonałych nastrojach ruszamy. Jest
płytko, momentami bardzo, raz po raz znowu musimy wyskakiwać z kajaków.
Rzeka płynie przez las, okolica cudowna tylko dlaczego jest tak płytko?!,
męczy nas ta ciągła walka, szkoda sprzętu i nie mamy szansy na podziwianie
otoczenia.

Z radością zauważamy, że robi
się głębiej. Mijamy Święte miejsce i zaczyna się nudny odcinek w trzcinach,
a wraz z nim nasz spływowy koszmar GZY I INNE MUCHY. Wpadamy chyba w
sam środek pory obiadowej tego plugastwa. Jest duszno, pocimy się jak
w saunie, trzciny utrudniają manewrowanie, czyli idealne warunki do ataku
dla setek wygłodniałych gzów. Po 10 minutach walki mam wrażenie, że płyniemy
przez poligon treningowy dla trzech pokoleń gzów, które właśnie uczą się,
do czego służy człowiek i jego krew. Trup gzi ściele się gęsto, nie damy
się tak łatwo, a co! W końcu robi się szerzej i gzy ustępują. Niechybnie
zbliżamy się do jeziora Rospuda. Kilka zakrętów i mijamy odbicie na rzekę
Szczeberkę (Bliznę), którą płynęliśmy kilka lat temu. Z oddali słyszymy
warkot silników, nagle za zakrętu na pełnej parze przed naszym dziobem
wyłaniają się dwa skutery wodne. Na szczęście w porę wyhamowują, ale nie
zapobiega to powstaniu sporej fali, szybko ustawiamy kajak dziobem i unikamy
zalania. W tym miejscu powinienem zacytować to, co pomyślałem sobie o
tych imbecylach, ale, w sumie po co ci którzy wiedzą o co chodzi pomyślą
dokładnie to samo. Powiem tylko, że Rospuda na całej długości jest objęta
zakazem używania silników spalinowych. Panowie zmotoryzowani mijają nas
spokojnie szczególnie jeden z nich wykazuje się spóźnioną czujnością.
Po kilkunastu minutach mijają nas ponownie i pędzą w dół rzeki. Po kilkunastu
minutach wypływamy na jezioro Rospuda i możemy odpocząć w oczekiwaniu
na resztę załogi. Agata i Iskra buszują po trzcinach z wędką. Dobija reszta
załogi i wymieniamy poglądy na temat panów zmotoryzowanych. Koniec sielanki
i odpoczynku, trzeba znaleźć miejsce na nocleg. Bujamy się od brzegu do
brzegu, oglądamy nawet wyspę, ale odrzuca nas nieprzyjaznym podłożem.
Chcemy uniknąć spania w ośrodku na lewym brzegu. W końcu w zatoczce na
prawym brzegu znajdujemy półkę na zboczu gdzie można rozbić namioty. Jest
ciasno, ale mamy piękny widok na jezioro. Straszą nas ogromne (największe
w Polsce) bąki bydlęce. Początkowo myślimy, że to szerszenie, ale znawcy
gatunku zdecydowanie temu zaprzeczają. Nad wodą natomiast królują osy
trzeba uważać. Wszyscy odczuwamy zmęczenie ten dzień naprawdę dał
nam w kość. Żegnamy Rospudę z żalem, szkoda, że było tak mało wody, nie
mogliśmy pomachać sobie porządnie wiosłami. W walce z płytką wodą nie
mieliśmy też okazji podziwiać w pełni otoczenia i krajobrazów no cóż
może jeszcze kiedyś tu wrócimy
Ostatni dzień to również odcinek, który
może ulec zmianie z powodu budowy obwodnicy Augustowa i tam, gdzie w kompletnej
ciszy (przerywanej co najwyżej naszymi okrzykami) naatakowały nas gzy
i bąki, za kilka lat może atakować nas huk samochodów i odór spalin. Ognisko
jest nadzwyczaj krótkie, ale treściwe, przy ogniu zostają sami twardziele.
Wtorek 25 lipca
Kolejny dzień zapowiada się przepięknie.
Scenariusz dla wszystkich jest prawie dokładnie taki sam - kąpiel, śniadanie,
pakowanie i na wodę. Jest ciepło, choć po niebie chodzą lekkie chmurki.
Wieje również ciepły wiatr z północy co nas bardzo cieszy, bo przez
spore jezioro Rospuda przepłyniemy na parasolach. Skorupki wyrywają przodem
tradycyjnie. Niestety wpływają w jezioro Nocko i muszą się wracać. Tak,
Asia zawsze musi sięgdzieś władować... Przed nami druga cześć spływu,
czyli dzień wolny i Biebrza. Tym czasem otwieramy piwo z okazji połowy
spływu. Jest cudownie w rozłożone parasole dmucha lekki wiaterek i dość
szybko dopływamy do skrzyżowania jezior Necko, Rospuda i Białego. Przepływamy
na jezioro Białe i do razu dopadają nas wspomnienia ze spływu Czarną Hańczą
wtedy płynęliśmy w przeciwnym kierunku. Postanawiamy zatrzymać się na
znanym nam cyplu i zażyć gromadnej kąpieli. Totalny relax. W końcu płyniemy
dalej czeka na nas bar nad jeziorem Studzienicznym i biwak na cyplu
a to dodaje nam sił. Płyniemy szybko, każdy jest spragniony zimnego browca
w barze. Po drodze musimy przepłynąć jednak przez śluzę przepuszczamy
statek pasażerski, a w tym czasie ekipa idzie na krótkie zakupy. Śluzowanie
dostarcza jak zwykle emocji. Wpływamy na Sudzieniczne i obieramy jedyny
słuszny kierunek bar. Po kilku machnięciach wiosłami zasiadamy w znanych
nam okolicznościach przyrody. Trochę się zmieniło, ale na lepsze, jedno,
czego jednak zabrakło to Żywca ciemnego i jasnego mieszanego pół na pół.
Biesiadujemy dobrą godzinę, czas jednak zająć dogodne miejsce na biwaku.
Wsiadamy bez zbędnego ociągania do kajaków i po 15 minutach jesteśmy na
biwaku. Jest sporo ludzi nasze miejsce jest już zajęte, ale biwak jest
duży. Rozbijamy się tuż przy nadwodnych drzewach przy dużym pomoście.
Rozbijamy namioty i rozpoczyna się tradycyjna krzątanina. Po rozbiciu
obozu mocna grupa udaje się na piechotę a Shuya Skorupką do sklepu na
śluzie Przewięź. Druga część pilnuje obozu i nadużywa. Biwak jest jednak
daleko od śluzy i spacer zabieram nam trochę czasu. Wracając Shuya zabiera
zakupy a my drewno na ognisko i ciągniemy je dobry kilometr, bowiem wszystko
wokół biwaku jest totalnie wyczyszczone. Iskra przygotowuje ognisko i
laski wykonują rewelacyjny układ choreograficzny do Orangutanów. Ognisko
jest dość szczególne, bo to przecież urodziny Szuji. Biały popada w drobny
egzystencjalny konflikt z resztą obozu. Nie mniej jednak gramy, pijemy,
śpiewamy jest czad. W końcu zasypiamy przy ogniu Ola trudno przekonać,
że w namiocie jest zdecydowanie wygodniej.
Środa 26 lipca dzień wolny
Wstajemy będąc jeszcze pod wpływem
i budzi się dzika kreatywność. Jest bardzo ciepło, więc poranna kąpiel
jest obowiązkowa. Najpierw testujemy kamizelki ratunkowe potem z Olem
testujemy kajak na okoliczność wywrotki. Dołączają pozostali i robimy
zawody w staniu na zatopionym kajaku.

Szaleństwa wodne trwają z dobrą
godzinę a może i dłużej. Słońce się rozkręca i okazuje się, że deski na
pomoście są tak nagrzane, że nie można po nich chodzić. Na obiad płyniemy
do zaprzyjaźnionego baru. A w barze jak to w barze na jednym się nie kończy.
Czas jednak zwijać się na wieczorne ognisko. Część ekipy idzie lądem do
sklepu Marta myli kierunki i podąża w drugą stronę - na szczęście jesteśmy
czujni. Pozostała ekipa wychyla jeszcze jedną kolejkę (Olo stawia) i pakuje
się do kajaków musimy odebrać od ekipy lądowej zakupy ze śluzy. Kajakujemy
raźno. Na śluzie okazuje się, że ekipa lądowa chce zrobić sobie spacer.
Bierzemy od nich zakupy i płyniemy do obozu. Po drodze nie omieszkamy
skorzystać z zakupów i obalamy co nie co. Wprawia nas to w magiczny nastrój.
Tuż przed pomostem Olo postanawia się wywrócić, w czym pomaga mu Szuja.
Przepakowujemy zakupy i Olo wraz z kajakiem wpada do wody. Niestety wraz
z nim polowa wiosła i problematyczna flaszka. Wiosło teoretycznie powinno
unosić się na wodzie, z flaszką niestety jest gorzej. Szukamy fantów z
dobre pół godziny bezskutecznie. No cóż, czasami tak to jest. Wraca
ekipa piesza i przygotowujemy ognisko. Przesypiam początek. W czasie ogniska
postanawiamy sprawdzić, kto ma włączoną komórkę. Po ognisku lulu, bo rano
pakowanie.
Czwartek 27 lipca
Musimy wstać w miarę wcześnie i
szybko się spakować, mamy zmówiony transport nad Biebrzę. Płynę z Olem
na śluzę gdzie czekają na nas dwa busy. Nadmienię tylko, że pogoda tego
dnia jest niezmiennie piękna. Zajeżdżamy na pole biwakowe, pakujemy się
szybko i w drogę, musimy dzisiaj jeszcze trochę przepłynąć. Od kierowców
słyszymy, że poziom wody w Biebrzy jest niski, ale płynąć można. Dojeżdżamy
do Jagłowa przy moście, kajaki z wozu i na wodę. Wieje lekki wietrzyk.
Otoczenie inne niż to, które znamy, sporo przestrzeni i wijąca się jak
wstążka rzeka, trzciny, żanych drzew, otwarta przestrzeń. Wody faktycznie
mało, ale w porównaniu z Rospudą to eldorado. Kawałek płyniemy dość wąskim
odcinkiem, potem dochodzi Kanał Augustowski i rzeka się rozszerza mamy
wiatr w plecy i poruszamy się bardzo szybko, szczególnie, że rozłożyliśmy
parasole. Słońce pali niemiłosiernie a błękit nieba pozostanie długo w
naszej pamięci. Robimy krótką przerwę na moście w Starym Dolistowie. Część
załogi idzie na zakupy, pozostali czekają i napawają się przepięknym widokiem
z mostu.

Płyniemy dalej, naszym celem
jest biwak w gospodarstwie agroturystycznym we Wroceniu. Znajdujemy je
prawie bez problemu gospodarstwo jest położone nad jedną z odnóg rzeki
i trzeba wiedzieć gdzie wpłynąć żeby tam trafić. Nie muszę chyba dodawać,
że Biebrza na tym odcinku jest pozbawiona jakichkolwiek przeszkód, płynie
umiarkowanym nurtem, momentami nawet niezauważalnym. Biwak jest fajny,
zadbana zielona trawka, drzewa i ławki. Niestety zejście do wody muliste
i właściwie nie da rady się wykąpać winą za ten stan obarczamy bardzo
niski stan wody miejscowi twierdzą, że jest bardzo źle, niektórzy nie
pamiętają żeby kiedykolwiek był niższy niż teraz. Wieje wietrzyk i Skorupki
mają problem z rozbiciem namiotu. Idziemy się wykąpać trochę przed wioskę
na coś w rodzaju brodu, który służy miejscowym za mała plażę. Głęboko
nie jest, ale akurat żeby się wymyć chwilę popluskać. Poznajemy po drodze
wioskę jest mała i stara. Zachwyca nas budka telefoniczna bez telefonu
żartujemy, że to specjalna budka na telefon komórkowy tylko tam jest
zasięg. Odwiedza nas miejscowy psiak, który najwyraźniej lubi nasze towarzystwo.
Robimy obiado-kolacje, niektórzy idą walnąć drzemkę, pozostali udają się
do pobliskiego sklepu i waląc browar Łomża Export (browarowe odkrycie
tego sezonu) oglądają cudowny zachód słońca. Potem impreza przenosi się
na pomost. Odczuwamy zmęczenie słońcem. Gdy zapada zmrok przenosimy się
na ląd i rozpalamy ognisko. Pieczemy kiełbasy na fachowym rożnie. Impreza
jest raczej pastelowa, wcześnie lądujemy w namiotach.
Piątek 28 lipca
Wstajemy powoli, śniadanie jemy
w luksusowych warunkach zasiadając w ławkach. Trochę dobre wrażenie zaciera
nam właścicielka, która po incydencie z obcokrajowcami, którzy nie płacąc
chcieli odpłynąć, dość niesympatycznie domaga się od nas należności. Płacimy,
potem jeszcze odwiedzamy miejscowy sklep, wypijamy po małym mocnym na
schodach i ładujemy się do kajaków. Mimo wszystko miejsce bardzo polecamy.
Wypływając raz jeszcze podziwiamy słynne biebrzańskie tratwy. Ze względu
na niski poziom wody nie mamy problemu ze znalezieniem głównego koryta
rzeki. Podobno przy normalnym poziomie wody trzeba uważać, żeby się nie
pogubić. Małą ilość wody powoduje również, że płynie się właściwie nudnym
kanałem. Są miejsc gdzie trafiamy na odnogi i starorzecza, ale główny
nurt nieomylnie wskazuje nam drogę.

Przed Goniądzem zatrzymujemy
się na kąpiel. Chętni wskakują do wody, inni odpoczywają. Krótka sjesta
regeneruje siły i płyniemy dalej. Rzeka trochę zmienia swój charakter
brzegi są wyższe. Dopływamy na przewidzane miejsce na nocleg do Goniądza.
Biwak okazuje się jednak wiejskim kąpieliskiem z rozkrzyczanym bachorstwem,
nawaloną młodzieżą i pozostałą ludnością, której hałas i tłok zupełnie
nie przeszkadza. Jesteśmy zdegustowani i zawiedzeni zwłaszcza, że na szlaku
Biebrzy nie można biwakować na dziko tylko wyznaczonych miejscach. Tutaj
organizacja zawiodła zdecydowanie to miejsce nie nadaje się na bezpieczny
biwak. Widać również rozstawioną scenę, która zwiastuje długą, głośną
noc. Postanawiamy pomimo zmęczenia płynąć dalej. Jemy tylko w pobliskim
barze jakieś dania na szybko i do kajaków. Plan jest taki, że jak znajdziemy
cokolwiek po drodze to stajemy. Niestety nic nie ma i koniec końców lądujemy
na naszym ostatnim zaplanowanym biwaku, tracąc jeszcze jeden dzień wiosłowania.
Biwak położony jest nad starą fosą, bowiem leży na terenie twierdzy Osowiec,
składającej się z wielu tajemniczych kanałów i budowli. Ze względu na
niski poziom wody musimy się przepychać w błocie przez krótki początkowy
odcinek fosy. Potem jeszcze parę machnięć wiosłem i lądujemy na brzegu.
Biwak nie jest pusty, ale bez trudu znajdujemy miejsce na nasz obóz. Rozpakowujemy
rzeczy i udajemy się pod prysznice. Niestety nie ma właściciela pola jest
tylko jego żona, która robi jakieś straszne problemy, właściwie nie wiemy,
o co chodzi. Po godzinie w końcu wszyscy są wykąpani i możemy coś zjeść.
Szuja z Kasią jadą po samochód, a my jedziemy do monopolowego. W międzyczasie
zdajemy kajak i okazuje się, że zgubiona połówka wiosła nie stanowi problemu.
Wieczorem nie palimy ogniska, ale urządzamy świecowisko pod wiatą. Dociera
Szujka i Kasia, i jesteśmy już w komplecie. Postanawiamy, że następnego
dnia przemieścimy się nad jakieś fajne jezioro i tam zrobimy ostatnią,
pożegnalną imprezę. Świecowisko rozkręca się i robi się głośno. Ja ten
wieczór kończę dość szybko może ktoś dopisze relacje drugiej jego części.
Tu Shuya, to dopiszę. Gdy przyjechaliśmy z Kasią na imprezę wracając z
samochodami ze startu naszego spływu odróżnialiśmy się tym, że jesteśmy
nieprzyzwoicie trzeźwi! Szybko przyszło nam nadganiać resztę. Były Orangutany,
sosenki, helikoptery no i Olo tradycyjnie wyrwał się na sąsiednie ognisko.
Wieczór bardzo udany choć przy stoliku w świetle lamp.
Sobota 29 lipca
Rano czeka nas niemiły rytuał rozkładanie kajaków sprężamy
się, bowiem chcemy jeszcze zwiedzić Twierdzę Osowiec. Część ekipy udaje
się do baru pozostali uwijają się przy kajakach i pakują samochody.
Czas ruszać zajeżdżamy jeszcze do baru na małe co nie co i jedziemy
zwiedzać Twierdzę. Słowo twierdza kojarzy się raczej ze zwartą budowlą
w przypadku Twierdzy Osowiec mamy do czynieni z kompleksami umocnień
i bunkrów rozsianych w zorganizowany sposób po sporym terenie. Robimy
sobie wycieczkę co prawda po terenie zakazanym, ale za to mamy możliwość
obejrzeć imponujące budowle a nawet wejść do środka. Niestety czas ucieka
i ruszamy dalej. Pogoda trochę się psuje i od czasu do czasu pada drobny
deszczyk. Po drodze poszukujemy jakieś zacnego biwaku, co bez znajomości
ternu okazuje się bardzo trudne. To, co widzimy z okien samochodów jest
czato zawalone ludźmi. Pierwszy postój robimy w Rucianem, tam dostajemy
wskazówki jak dojechać na pole biwakowe istniej jednak obawa, że nie
będzie tam miejsca ze względu na szczyt sezonu. Ruszamy dalej. W końcu
dojeżdżamy do Stanicy Wodnej PTTK nad Krutynią i tam po długich negocjacjach
cenowych zakończonych pełnym sukcesem, postanawiamy rozbić się na polu
biwakowym. Chłopaki ze Skorupkami jadą jeszcze na zwiad przywożą jednak
negatywne wieści. Na polu jest lekki tłok i co gorsza są dresiarze z głośnym
CD, na szczęście nie wykorzystują pełnej mocy wzmacniacza. Krótko mówiąc
miejsce idealne nie jest, ale nie chce nam się już szukać alternatywy.
Rozbijamy obóz i zażywamy kąpieli w jeziorze. Niektórzy idą na obiad do
stanicy. Wieczorem przygotowujemy pod wiatą lampowisko, bo nie ma za bardzo
skąd wziąć drzewa na ognisko. Wspominamy spływ, kierowcy się oszczędzają.
To już ostania noc tegorocznego spływu.
Niedziela 30 powrót do domu
Ostatni dzień przywitał nas niezbyt
sympatyczną pogodą. Pakujemy się do samochodów i robimy wspólne zdjęcia
w różnych konfiguracjach. Oto czas zakończyć spływ Rospudą i Biebrzą.
Żałujemy, że na Rospudzie i Biebrzy nie zastaliśmy spodziewanej ilości
wody, przez co obraz tych rzek jest nieco zamazany. Jeśli zaś chodzi o
warstwę towarzysko-pogodową to wielu orzekło, że był to jeden za najbardziej
udanych spływów. Wracamy w dość dobrym tempie do Gdańska. Tradycyjnie
na Łostowicach przepakowujemy auta i na skrzyżowaniu każdy jedzie w inną
stronę to chyba najsmutniejszy akcent każdego naszego spływu. Pocieszające
jest to, że mamy plany na przyszły rok i że wkrótce spotkamy się na spływie
kończącym sezon.
|