Rospuda i Biebrza 2006
 

Co nas podkusiło żeby w okresie największej suszy na wschodzie Polski udać się na biegun ciepła... No, ale może po kolei.

Rok 2006 postanowiliśmy ukoronować spływem łączonym na dwóch rzekach – Rospudzie i Biebrzy.

  1. Skorupki czyli Asia i Kasia
  2. Marta i Olek
  3. Agata i Iskra
  4. Monika i Szuja
  5. Gosia i Cypis
  6. oraz Biały

Gościnnie: Maniek i Kuba


Start zaplanowaliśmy na 20 lipca. Tradycyjnie przy naszych wyprawach na Wschód miejscem zbornym są Łostowice i posiadłość rodzinna Wilkowskich. Szczecin i Londyn docierają do Gdańska dzień wcześniej wieczorem i urządzamy sobie małą powitalną bibkę. Rano jednak wszyscy są prężni i gotowi do wyprawy. Pakujemy się w Modeno i Felicję, i ruszamy na Łostowice. Na miejscu jest już Agata i Iskra, docierają też Skorupki. Ruszamy ostro, bo droga daleka, na szczęście jest słonecznie, a to zwiastuje przyjemną podróż. Naszym celem jest wioska Ateny na północnym brzegu jeziora Rospuda. Docieramy na miejsce około 14.00. Żar leje się z nieba – jest chyba z 40 w cieniu. Wypakowujemy autka i czekamy chwilę na ekipę Astry, która zajechała nieco za daleko. Rozbijamy namioty i rozpoczyna się niezbyt miła, ale konieczna procedura logistyczna. Kierowcy udają się do pobliskiego gospodarstwa celem uzgodnienia pozostawienia samochodu i zapłacenia za nocleg. Wyszło dosyć drogo. Następnie po pozytywnym załatwieniu sprawy ruszamy na koniec trasy do Twierdzy Osowiec nad Biebrzą. Po drodze tankujemy – różnice cen benzyny między Gdańskiem a Augustowem sięgają 25 groszy za litr – na szczęście nasza stacja stosunkowo mało zdziera. Mamy do przejechania około 120 km w każdą stronę. Zajmuje nam to ponad 5 godzin. Na miejscu wjeżdżamy do Dyrekcji Biebrzańskiego parku Narodowego i wykupujemy bilety wstępu – są one konieczne, jeśli chce się płynąć Biebrzą. Następnie szukamy pola biwakowego – zajmuje nam to trochę czasu, bowiem wjazd na pole jest mocno zakamuflowany. Znajdujemy właściciela i negocjujemy cenę za parking – na szczęście jest z nami Szuja, który zna się na tym i jest czujny. Wypożyczamy również kajak, pakujemy go na dach Astry, mówimy do zobaczenia przemiłemu właścicielowi pola i ruszamy w drogę powrotną. Na horyzoncie w okolicach naszego biwaku kłębią się czarne chmury – niedobrze - myślimy. Kontakt z bazą potwierdza przelotny deszczyk. Docieramy na miejsce i ku naszemu zdziwieniu wygląda na to, że deszcz padał tylko w okolicy naszego biwaku – kilka kilometrów przed Atenami sucho. Czyżby zły znak? Jemy obiado-kolację i odpalamy pierwsze spływowe ognisko. Jest miło, ciepło, przelotnie deszczowo i alkoholowo. Biały daje upust emocjom.

Piątek 21 lipca.
Rano wita nas słońce i deszcz. Powoli budzimy się z alkoholowego otępienia. Niektórzy mają dobrze nie muszą składać okrętów – a niektórzy jeszcze gorzej, bo muszą składać dwa. Po kilku godzinach jesteśmy na wodzie – WRESZCIE!!! Co prawda spakowani na zasadzie jak-cię–mogę ale nie toniemy. Na wodzie pierwsze rozmowy, opalania, kłótnie i browar. Niestety musimy trochę pomachać pod wiatr, ale im bliżej końca jeziora tym jest on słabszy. Przepływamy przez przepust pod drogą na jezioro Kamienne i robimy krótką przerwę na sesję zdjęciową.

Po kliku minutach machamy dalej. Po drodze mijany wędkarz informuje nas, że poziom wody spadł o 40 cm i możemy mieć kłopoty na rzece. Traktujemy te informacje z przymrużeniem oka. Docieramy do drugiego przepustu w Filipowie i robi się bardzo płytko. Właściwie musimy ciągnąć kajaki po kamieniach przez kilkanaście metrów. Co gorsza dopada nas przelotny deszczyk. Motywacja trochę spada, ale co robić – dopiero zaczęliśmy przygodę. Rospuda od tego przepustu jest wąska i zarośnięta trzcinami. Ciągniemy kajaki na sznurkach, bo płynąć się nie da. Pod mostem przeciskamy się pod absurdalnie kretyńsko prowadzoną rurą. Kawałek łąkowy i niestety trochę zasyfiony – no cóż to już chyba standard, że w rzece przepływającej w sąsiedztwie wioski musi być pełno śmieci w wodzie.. Jest wąsko i płytko... ale …płyniemy. Krajobraz piękny, trochę łąki, lasu, a potem już tylko trzciny. Walczymy w zaroślach przez dobrych kilka kilometrów. Płynie się kiepsko, bo jest mało miejsca na wiosła i manewry, ale niewątpliwie urokliwie. Pierwsi z trzcinowiska wydostają się Iskry i czekają na resztę. Robimy krótki odpoczynek na bagienku, bowiem jezioro Długie zarasta i jego północny brzeg to właściwie grzęzawisko. Dzwonimy do Marty i Mańka, bowiem mają do nas dołączyć wieczorem. Okazuje się jednak, że Mańki będą dopiero w sobotę. Ruszamy dalej – z mapy wynika, że jesteśmy niedaleko planowanego miejsca biwakowego. Wypływamy z jeziora i rzeka ponownie robi się wąska i płytka – na szczęście da się płynąć. Przepływamy skrajem łąk, mijając po lewej stronie strome pagórki. W oddali widzimy zabudowania i niestety oznaki nadciągającej burzy. Jeszcze kilka meandrów i dopływamy do mostu. Ze względu na niski poziom wody trzeba wysiąść z kajaków. W końcu zmęczeni i poganiani przez deszcz wypływamy na jezioro Garbaś. Szybka orientacja otoczenia z mapą i ruszamy na pole, na przeciwległym brzegu. Nikt się nie oszczędza, bo nikt nie lubi rozbijać namiotu w deszczu. Niestety, dobijamy do brzegu i zaczyna padać. Szybko uwijamy się przy namiotach i kajakach. Na szczęście ulewa, choć intensywna nie trwa długo. Obiadokolacje jemy już na zewnątrz. Iskra łowi ryby, niektórzy idą na zwiad terenu. Na ogromnym polu jesteśmy sami, nie licząc kilku jałówek, które rytmicznie porykują na nas od czasu do czasu. W strugach deszczu właściciel kasuje 3 na głowę po negocjacjach i można już jeść kolację. Przygotowujemy ognisko – to chyba było krótkie ognisko, chyba …

Sobota 22 lipca
Taaak – słońce. Ogólna sielanka i spokój. Wypływamy jakoś tak ani późno ani wcześnie – w sam raz po prostu. Dopływamy do końca jeziora i wpływamy na rzekę, choć wpływamy to zdecydowanie za dużo powiedziane. Przepychamy się pod mostkiem i na przemian brodząc i płynąc pokonujemy ładny odcinek leśny. Widać wyraźnie po brzegach jak nisko rzeka upadła… Ale jest ciepło, cały dzień przed nami i co najważniejsze jeziora od czasu do czasu co gwarantuje machanie wiosłami. Przepływamy przez jezioro Głębokie i wpływamy znowu w las. Niski poziom wody powoduje, że praktycznie spacerujemy rzeką. Bardzo nam szkoda, bo jest to ładny odcinek rzeki i prawie nie zauważamy otoczenia w ferworze walki. Dopływamy do tamy w Bakałarzewie, szybka przenoska i ekipa udaje się na zakupy. Sama przenoska jest dość łatwa, łągodne brzegi ułatwiają wodowanie. Pozostali posilają się i wiadomo co. Jest wesoło. Ekipa wraca i ruszamy, mając nadzieję na wyższy poziom wody. Krótki fragment rzeki i wpływamy na jezioro Sumowo. Słońce świeci, kolejny browar wchodzi jak woda, jezioro jest długie, ale ładne. Po bokach sporo ośrodków. Im bliżej końca tym jezioro robi się węższe, niestety niebo też zaczyna się zmieniać na kolor, którego bardzo nie lubimy. Wśród trzcin znajdujemy ujście Rospudy, wpływamy na rzekę i….. stajemy na mieliźnie. I znowu, trochę holowania, trochę pływania, na szczęście z przewagą tego drugiego. Płyniemy ładnym odcinkiem, i dopływamy do mostu niedaleko Kotowiny, a za nim musimy wybrać odnogę – prawą czy lewą. Zaczyna padać. Prawa odnoga  wydaje się być bezpieczniejsza bo w poprzek lewej widać ułożoną wąską groblę z kamieni. Płyniemy prawą, ale tylko przez dwa metry – rzeka beznadziejnie się wypłyca i pozostaje nam tylko szorowanie dniem po kamieniach. Biały wybiera lewą i wygrywa. Można płynąć bez problemu. Wokół pikny landszafcik. Gdyby nie ten deszcz….., który powoli ustaje. W miejscu gdzie obie odnogi się schodzą robi się więcej wody. Prąd powoli maleje i wody jakby przybywa. Przy brzegach nieco w głębi straszą kikuty drzew – wszystko wskazuje na to jakbyśmy wpływali na większe bagno. Mijamy ludzi, którzy płynęli pod prąd i po chwili wypływamy na jezioro Okrągłe, nad którym planowaliśmy nocleg. Niestety jezioro mocno zarasta, brzegi bagniste i właściwie nie widać z wody jakiegokolwiek miejsca do biwakowania. Czekamy u ujścia kanału łączącego jezioro z jeziorem Bolesty na resztę ekipy. Dopada nas drobny, ale dokuczliwy deszczyk. Kanał jest mocno zarośnięty roślinnością, mozolnie przebijamy się przez gąszcz wodnej „sałaty”. W końcu jezioro. Rozglądamy się po brzegach w poszukiwaniu miejsca na biwak. Tego wieczoru mają dojechać Mańki, zatem potrzebne jest nam połączenie drogowe. W końcu znajdujemy całkiem ładne pole z miejscem na ognisko i pomostem, Tabliczka głosi jednak, że to teren prywatny i biwakowanie za pozwoleniem właściciela. Decydujemy się na rozbicie obozu – zwłaszcza, że deszcz niezmordowanie pada, a i zmęczenie tez daje znać o sobie. Dodatkowo obok – jak się okazało po drugiej stronie potoku wpadającego do jeziora – są rozbici ludzie i stoi kilka samochodów – zatem jak oni dojechali to i Mańki dojadą. Dzwonimy pod wskazany na tabliczce nr do właściciela pola, jednak nikt nie odpowiada – po kilku próbach mówimy trudno. Naszemu wypakowywaniu i rozbijaniu namiotów przygląda się chłopak na traktorze, który w międzyczasie podjechał. Przygląda nam się dziwnie - wszyscy mamy wrażenie jakby o coś mu chodziło. Gdy poukładaliśmy kajaki chłopak odpala maszynę i wjeżdża przyczepioną do niego przyczepą do jeziora i zaczyna nabierać wodę do baniaków. Czkał aż zrobimy mu miejsce. Zagadujemy do niego jak to jest z tym miejscem. Uspokaja nas, że wszyscy tu nocują, a właściciel ma już to gdzieś i nie robi problemów. Chłopak odjeżdża, a my łapiemy kontakt z Mankami i podajemy im koordynaty biwaku. W trakcie obiadu pojawiają się Mańki. Witanko i leci pierwszy browar. Kuba szaleje z aparatem. Mocna ekipa udaje się po opał. Widać w lesie że biwakowało tu wielu ….. . Iskra odpala ogień, a dziewczęta prowadzą mały warsztat z fitness i oddychania plecami (pozdro dla Kasi). Trochę gramy na gitarach, więcej pijemy. Olo wali pieprzówkę – zgubną pieprzówkę. Leci Mysłowic, i parę innych szlagierów. Ognisko kończy się późno.

Niedziela 23 lipca
Słoneczko wita wszystkich. Na dobry początek dnia Olo nie poznaje swojego buta. No cóż, lepszy but niż namiot – głosi stare harcerskie porzekadło. Kąpiel ogólna, śniadanko i do wioseł. Maniek jeszcze zbiera od załogi listę zakupów i umawiamy się na przenosce. Marta płynie z Olem, a Kuba dosiada się do Białego. Jest pięknie, ciepło i nic nie brakuje do pełnego relaksu. Skorupki wyrywają przodem i spotykamy je dopiero na kanale tuż przed przenoską. Sama przenoska nie należy do najłatwiejszych – głównie dlatego, że miejsce jest oblegane przez miejscową ludność i służy jako kąpielisko. Mozolnie wynosimy kajaki na brzeg, potem około 50 metrów przenosimy i wodujemy za młynem. Ku naszemu zadowoleniu we młynie jest bar. Tego nam było trzeba – naturalnie robimy przerwę na zimny browar. Jemy, żartujemy, popijamy, naprawdę trudno w tak pięknych okolicznościach przyrody wrócić do kajaków. Co po niektórzy udają się do „srałenki” – tak pieszczotliwie nazwaliśmy barowego toj-toja, który stojąc w pełnym słońcu nagrzewał się w środku do nieprawdopodobnych temperatur, a że stał centralnie frontem do stolików nie było możliwości załatwiania potrzeby przy otwartych drzwiach. W końcu jednak trzeba nam ruszać w drogę żegnamy Mańka i Kubę, którzy wracają do Gdańska i wiosłujemy dalej. Rzeczka sympatycznie meandruje wśród łąk, pól i lasów. Parę drobnych przeszkód w wodzie ale bez stresu można je pokonujemy. Mijamy Dowspudę i rozglądamy się za miejscem do biwakowania. Generalnie ciągle coś nam się nie podoba – a to za słaby brzeg, a to znowu teren wygląda na podmokły itd. Pierwotnie plan był taki żeby zatrzymać się w okolicy Pałacu Paca, ale przez to ciągłe poszukiwanie miejsca minęliśmy go. Minęliśmy również słynną kratownicę przerzuconą przez rzekę – na szczęście woda okazała się mądra i wyżłobiła po jednej stronie kratownicy przesmyk w brzegu, w którym swobodnie mieści się kajak. W końcu lądujemy na przepięknej, suchej łące na lewym brzegu. Trochę przerażają nas osy, które w pobliżu mają gniazdo, ale zmęczenie i urok miejsca biorą górę. W blasku zachodzącego słońca jemy obiado-kolację, pijemy kawę i robimy zdjęcia. Sielankowy wieczór nie zwiastuje zbliżającego się festynu przy ognisku. Specjalnie przygotowaliśmy miejsce na ognisko wycinając fachowo ściółkę i odkładając na bok do przykrycia dnia następnego. Ognisko płonie, gramy na gitarach i płynie rzeka alkoholu. Nie oszczędzamy strun i gardeł. Jest głośno i wesoło. Po północy odpadają pierwsi zawodnicy. Martę przy ognisku przytrzymuje nowy harcerski repertuar pieśni. Próbujemy przypomnieć sobie stare dobre harcerskie kawałki. Pada pierwszy tekst spływu – jesteśmy „najebieni”. Kończy się drewno – Olo idzie dzielnie w las. Reszta motywuje Białego żeby pomógł Olowi, Biały idzie, ale nie spotyka Olka, słyszymy tylko jak w ciemnościach rozpaczliwie woła: Olo… Olo…. Wraca do ogniska, a po chwili pojawia się Olo z opałem. Gramy dalej – Iskra rzuca drugi text spływu: „ ty czekaj, wiem!….. SASANKA”, naturalnie ma na myśli kawałek pt. SOSENKA. Ryczymy ze śmiechu. Wieczór wieńczy kolejny tekst spływu: ORGANGUTANY – przy okazji śpiewania, harcerskiego szlagieru: „Tu stoją krokodyle i orangutany….. „ Gasimy ognisko i zachrypnięci kładziemy się w namiotach. Ten wieczór przejdzie do historii.

Poniedziałek 24 lipca
Upał wygania nas z namiotów, wynosimy się w ich cień i tam próbujemy jeszcze złapać trochę snu. Na niewiele to się zdaje, upal na zewnątrz też jest nie mały. W żółwim tempie jemy i pakujemy się do kajaków. Opowiadamy reszcie obozu o nocnych harcach z harcerskimi piosenkami. Płyniemy skrajem lasu. Naszym oczom ukazuje się pole biwakowe po lewej stronie przy moście oraz cudowny bar. Takich okazji nie przepuszczamy. Cumujemy kajaki przy pomoście i udajemy się do środka. Każdy kupuje, co mu potrzeba i zajmujemy stolik pod parasolem. Żar leje się z nieba, a zimne piwo szybko znika w gardłach. Kupujemy niewinną druga kolejkę i frytki. Do trzeciej nie trzeba nikogo namawiać. Panowie Olo i Biały prężą mięśnie przed barmanką wnosząc ciężką beczkę z piwem. Szuja idzie po gitarę i gramy pieśni partyzanckie. Rzeźnia – towarzystwo zaczyna szaleć – panie idą na huśtawki, Asia ujeżdża drewnianego konia na sprężynie, część zjeżdża na zjeżdżalni dla dzieci. Mam wątpliwości czy ruszymy dzisiaj dalej. W końcu w doskonałych nastrojach ruszamy. Jest płytko, momentami bardzo, raz po raz znowu musimy wyskakiwać z kajaków. Rzeka płynie przez las, okolica cudowna tylko dlaczego jest tak płytko?!, męczy nas ta ciągła walka, szkoda sprzętu i nie mamy szansy na podziwianie otoczenia.

Z radością zauważamy, że robi się głębiej. Mijamy Święte miejsce i zaczyna się nudny odcinek w trzcinach, a wraz z nim nasz spływowy koszmar – GZY I INNE MUCHY. Wpadamy chyba w sam środek pory obiadowej tego plugastwa. Jest duszno, pocimy się jak w saunie, trzciny utrudniają manewrowanie, czyli idealne warunki do ataku dla setek wygłodniałych gzów. Po 10 minutach walki mam wrażenie, że płyniemy przez poligon treningowy dla trzech pokoleń gzów, które właśnie uczą się, do czego służy człowiek i jego krew. Trup gzi ściele się gęsto, nie damy się tak łatwo, a co! W końcu robi się szerzej i gzy ustępują. Niechybnie zbliżamy się do jeziora Rospuda. Kilka zakrętów i mijamy odbicie na rzekę Szczeberkę (Bliznę), którą płynęliśmy kilka lat temu. Z oddali słyszymy warkot silników, nagle za zakrętu na pełnej parze przed naszym dziobem wyłaniają się dwa skutery wodne. Na szczęście w porę wyhamowują, ale nie zapobiega to powstaniu sporej fali, szybko ustawiamy kajak dziobem i unikamy zalania. W tym miejscu powinienem zacytować to, co pomyślałem sobie o tych imbecylach, ale, w sumie po co – ci którzy wiedzą o co chodzi pomyślą dokładnie to samo. Powiem tylko, że Rospuda na całej długości jest objęta zakazem używania silników spalinowych. Panowie zmotoryzowani mijają nas spokojnie – szczególnie jeden z nich wykazuje się spóźnioną czujnością. Po kilkunastu minutach mijają nas ponownie i pędzą w dół rzeki. Po kilkunastu minutach wypływamy na jezioro Rospuda i możemy odpocząć w oczekiwaniu na resztę załogi. Agata i Iskra buszują po trzcinach z wędką. Dobija reszta załogi i wymieniamy poglądy na temat panów zmotoryzowanych. Koniec sielanki i odpoczynku, trzeba znaleźć miejsce na nocleg. Bujamy się od brzegu do brzegu, oglądamy nawet wyspę, ale odrzuca nas nieprzyjaznym podłożem. Chcemy uniknąć spania w ośrodku na lewym brzegu. W końcu w zatoczce na prawym brzegu znajdujemy półkę na zboczu gdzie można rozbić namioty. Jest ciasno, ale mamy piękny widok na jezioro. Straszą nas ogromne (największe w Polsce) bąki bydlęce. Początkowo myślimy, że to szerszenie, ale znawcy gatunku zdecydowanie temu zaprzeczają. Nad wodą natomiast królują osy – trzeba uważać. Wszyscy odczuwamy zmęczenie – ten dzień naprawdę dał nam w kość. Żegnamy Rospudę z żalem, szkoda, że było tak mało wody, nie mogliśmy pomachać sobie porządnie wiosłami. W walce z płytką wodą nie mieliśmy też okazji podziwiać w pełni otoczenia i krajobrazów – no cóż może jeszcze kiedyś tu wrócimy… Ostatni dzień to również odcinek, który może ulec zmianie z powodu budowy obwodnicy Augustowa i tam, gdzie w kompletnej ciszy (przerywanej co najwyżej naszymi okrzykami) naatakowały nas gzy i bąki, za kilka lat może atakować nas huk samochodów i odór spalin. Ognisko jest nadzwyczaj krótkie, ale treściwe, przy ogniu zostają sami twardziele.

Wtorek 25 lipca
Kolejny dzień zapowiada się przepięknie. Scenariusz dla wszystkich jest prawie dokładnie taki sam - kąpiel, śniadanie, pakowanie i na wodę. Jest ciepło, choć po niebie chodzą lekkie chmurki. Wieje również ciepły wiatr z północy – co nas bardzo cieszy, bo przez spore jezioro Rospuda przepłyniemy na parasolach. Skorupki wyrywają przodem – tradycyjnie. Niestety wpływają w jezioro Nocko i muszą się wracać. Tak, Asia zawsze musi sięgdzieś władować... Przed nami druga cześć spływu, czyli dzień wolny i Biebrza. Tym czasem otwieramy piwo z okazji połowy spływu. Jest cudownie – w rozłożone parasole dmucha lekki wiaterek i dość szybko dopływamy do skrzyżowania jezior Necko, Rospuda i Białego. Przepływamy na jezioro Białe i do razu dopadają nas wspomnienia ze spływu Czarną Hańczą – wtedy płynęliśmy w przeciwnym kierunku. Postanawiamy zatrzymać się na znanym nam cyplu i zażyć gromadnej kąpieli. Totalny relax. W końcu płyniemy dalej – czeka na nas bar nad jeziorem Studzienicznym i biwak na cyplu a to dodaje nam sił. Płyniemy szybko, każdy jest spragniony zimnego browca w barze. Po drodze musimy przepłynąć jednak przez śluzę – przepuszczamy statek pasażerski, a w tym czasie ekipa idzie na krótkie zakupy. Śluzowanie dostarcza jak zwykle emocji. Wpływamy na Sudzieniczne i obieramy jedyny słuszny kierunek – bar. Po kilku machnięciach wiosłami zasiadamy w znanych nam okolicznościach przyrody. Trochę się zmieniło, ale na lepsze, jedno, czego jednak zabrakło to Żywca ciemnego i jasnego mieszanego pół na pół. Biesiadujemy dobrą godzinę, czas jednak zająć dogodne miejsce na biwaku. Wsiadamy bez zbędnego ociągania do kajaków i po 15 minutach jesteśmy na biwaku. Jest sporo ludzi – nasze miejsce jest już zajęte, ale biwak jest duży. Rozbijamy się tuż przy nadwodnych drzewach przy dużym pomoście. Rozbijamy namioty i rozpoczyna się tradycyjna krzątanina. Po rozbiciu obozu mocna grupa udaje się na piechotę a Shuya Skorupką do sklepu na śluzie Przewięź. Druga część pilnuje obozu i nadużywa. Biwak jest jednak daleko od śluzy i spacer zabieram nam trochę czasu. Wracając Shuya zabiera zakupy a my drewno na ognisko i ciągniemy je dobry kilometr, bowiem wszystko wokół biwaku jest totalnie wyczyszczone. Iskra przygotowuje ognisko i laski wykonują rewelacyjny układ choreograficzny do „Orangutanów”. Ognisko jest dość szczególne, bo to przecież urodziny Szuji. Biały popada w drobny egzystencjalny konflikt z resztą obozu. Nie mniej jednak gramy, pijemy, śpiewamy – jest czad. W końcu zasypiamy przy ogniu – Ola trudno przekonać, że w namiocie jest zdecydowanie wygodniej.

Środa – 26 lipca – dzień wolny
Wstajemy będąc jeszcze pod wpływem i budzi się dzika kreatywność. Jest bardzo ciepło, więc poranna kąpiel jest obowiązkowa. Najpierw testujemy kamizelki ratunkowe potem z Olem testujemy kajak na okoliczność wywrotki. Dołączają pozostali i robimy zawody w staniu na zatopionym kajaku.

Szaleństwa wodne trwają z dobrą godzinę a może i dłużej. Słońce się rozkręca i okazuje się, że deski na pomoście są tak nagrzane, że nie można po nich chodzić. Na obiad płyniemy do zaprzyjaźnionego baru. A w barze jak to w barze na jednym się nie kończy. Czas jednak zwijać się na wieczorne ognisko. Część ekipy idzie lądem do sklepu – Marta myli kierunki i podąża w drugą stronę - na szczęście jesteśmy czujni. Pozostała ekipa wychyla jeszcze jedną kolejkę (Olo stawia) i pakuje się do kajaków – musimy odebrać od ekipy lądowej zakupy ze śluzy. Kajakujemy raźno. Na śluzie okazuje się, że ekipa lądowa chce zrobić sobie spacer. Bierzemy od nich zakupy i płyniemy do obozu. Po drodze nie omieszkamy skorzystać z zakupów i obalamy co nie co. Wprawia nas to w magiczny nastrój. Tuż przed pomostem Olo postanawia się wywrócić, w czym pomaga mu Szuja. Przepakowujemy zakupy i Olo wraz z kajakiem wpada do wody. Niestety wraz z nim polowa wiosła i problematyczna flaszka. Wiosło teoretycznie powinno unosić się na wodzie, z flaszką niestety jest gorzej. Szukamy fantów z dobre pół godziny – bezskutecznie. No cóż, czasami tak to jest. Wraca ekipa piesza i przygotowujemy ognisko. Przesypiam początek. W czasie ogniska postanawiamy sprawdzić, kto ma włączoną komórkę. Po ognisku lulu, bo rano pakowanie.

Czwartek 27 lipca
Musimy wstać w miarę wcześnie i szybko się spakować, mamy zmówiony transport nad Biebrzę. Płynę z Olem na śluzę gdzie czekają na nas dwa busy. Nadmienię tylko, że pogoda tego dnia jest niezmiennie piękna. Zajeżdżamy na pole biwakowe, pakujemy się szybko i w drogę, musimy dzisiaj jeszcze trochę przepłynąć. Od kierowców słyszymy, że poziom wody w Biebrzy jest niski, ale płynąć można. Dojeżdżamy do Jagłowa przy moście, kajaki z wozu i na wodę. Wieje lekki wietrzyk. Otoczenie inne niż to, które znamy, sporo przestrzeni i wijąca się jak wstążka rzeka, trzciny, żanych drzew, otwarta przestrzeń. Wody faktycznie mało, ale w porównaniu z Rospudą to eldorado. Kawałek płyniemy dość wąskim odcinkiem, potem dochodzi Kanał Augustowski i rzeka się rozszerza – mamy wiatr w plecy i poruszamy się bardzo szybko, szczególnie, że rozłożyliśmy parasole. Słońce pali niemiłosiernie a błękit nieba pozostanie długo w naszej pamięci. Robimy krótką przerwę na moście w Starym Dolistowie. Część załogi idzie na zakupy, pozostali czekają i napawają się przepięknym widokiem z mostu.

Płyniemy dalej, naszym celem jest biwak w gospodarstwie agroturystycznym we Wroceniu. Znajdujemy je prawie bez problemu – gospodarstwo jest położone nad jedną z odnóg rzeki i trzeba wiedzieć gdzie wpłynąć żeby tam trafić. Nie muszę chyba dodawać, że Biebrza na tym odcinku jest pozbawiona jakichkolwiek przeszkód, płynie umiarkowanym nurtem, momentami nawet niezauważalnym. Biwak jest fajny, zadbana zielona trawka, drzewa i ławki. Niestety zejście do wody muliste i właściwie nie da rady się wykąpać – winą za ten stan obarczamy bardzo niski stan wody – miejscowi twierdzą, że jest bardzo źle, niektórzy nie pamiętają żeby kiedykolwiek był niższy niż teraz. Wieje wietrzyk i Skorupki mają problem z rozbiciem namiotu. Idziemy się wykąpać trochę przed wioskę na coś w rodzaju brodu, który służy miejscowym za mała plażę. Głęboko nie jest, ale akurat żeby się wymyć chwilę popluskać. Poznajemy po drodze wioskę – jest mała i stara. Zachwyca nas budka telefoniczna bez telefonu – żartujemy, że to specjalna budka na telefon komórkowy – tylko tam jest zasięg. Odwiedza nas miejscowy psiak, który najwyraźniej lubi nasze towarzystwo. Robimy obiado-kolacje, niektórzy idą walnąć drzemkę, pozostali udają się do pobliskiego sklepu i waląc browar Łomża Export (browarowe odkrycie tego sezonu) oglądają cudowny zachód słońca. Potem impreza przenosi się na pomost. Odczuwamy zmęczenie słońcem. Gdy zapada zmrok przenosimy się na ląd i rozpalamy ognisko. Pieczemy kiełbasy na fachowym rożnie. Impreza jest raczej pastelowa, wcześnie lądujemy w namiotach.

Piątek 28 lipca
Wstajemy powoli, śniadanie jemy w luksusowych warunkach zasiadając w ławkach. Trochę dobre wrażenie zaciera nam właścicielka, która po incydencie z obcokrajowcami, którzy nie płacąc chcieli odpłynąć, dość niesympatycznie domaga się od nas należności. Płacimy, potem jeszcze odwiedzamy miejscowy sklep, wypijamy po małym mocnym na schodach i ładujemy się do kajaków. Mimo wszystko miejsce bardzo polecamy. Wypływając raz jeszcze podziwiamy słynne biebrzańskie tratwy. Ze względu na niski poziom wody nie mamy problemu ze znalezieniem głównego koryta rzeki. Podobno przy normalnym poziomie wody trzeba uważać, żeby się nie pogubić. Małą ilość wody powoduje również, że płynie się właściwie nudnym kanałem. Są miejsc gdzie trafiamy na odnogi i starorzecza, ale główny nurt nieomylnie wskazuje nam drogę.

Przed Goniądzem zatrzymujemy się na kąpiel. Chętni wskakują do wody, inni odpoczywają. Krótka sjesta regeneruje siły i płyniemy dalej. Rzeka trochę zmienia swój charakter – brzegi są wyższe. Dopływamy na przewidzane miejsce na nocleg do Goniądza. Biwak okazuje się jednak wiejskim kąpieliskiem z rozkrzyczanym bachorstwem, nawaloną młodzieżą i pozostałą ludnością, której hałas i tłok zupełnie nie przeszkadza. Jesteśmy zdegustowani i zawiedzeni zwłaszcza, że na szlaku Biebrzy nie można biwakować na dziko – tylko wyznaczonych miejscach. Tutaj organizacja zawiodła – zdecydowanie to miejsce nie nadaje się na bezpieczny biwak. Widać również rozstawioną scenę, która zwiastuje długą, głośną noc. Postanawiamy pomimo zmęczenia płynąć dalej. Jemy tylko w pobliskim barze jakieś dania na szybko i do kajaków. Plan jest taki, że jak znajdziemy cokolwiek po drodze to stajemy. Niestety nic nie ma i koniec końców lądujemy na naszym ostatnim zaplanowanym biwaku, tracąc jeszcze jeden dzień wiosłowania. Biwak położony jest nad starą fosą, bowiem leży na terenie twierdzy Osowiec, składającej się z wielu tajemniczych kanałów i budowli. Ze względu na niski poziom wody musimy się przepychać w błocie przez krótki początkowy odcinek fosy. Potem jeszcze parę machnięć wiosłem i lądujemy na brzegu. Biwak nie jest pusty, ale bez trudu znajdujemy miejsce na nasz obóz. Rozpakowujemy rzeczy i udajemy się pod prysznice. Niestety nie ma właściciela pola jest tylko jego żona, która robi jakieś straszne problemy, właściwie nie wiemy, o co chodzi. Po godzinie w końcu wszyscy są wykąpani i możemy coś zjeść. Szuja z Kasią jadą po samochód, a my jedziemy do monopolowego. W międzyczasie zdajemy kajak i okazuje się, że zgubiona połówka wiosła nie stanowi problemu. Wieczorem nie palimy ogniska, ale urządzamy świecowisko pod wiatą. Dociera Szujka i Kasia, i jesteśmy już w komplecie. Postanawiamy, że następnego dnia przemieścimy się nad jakieś fajne jezioro i tam zrobimy ostatnią, pożegnalną imprezę. Świecowisko rozkręca się i robi się głośno. Ja ten wieczór kończę dość szybko – może ktoś dopisze relacje drugiej jego części. Tu Shuya, to dopiszę. Gdy przyjechaliśmy z Kasią na imprezę wracając z samochodami ze startu naszego spływu odróżnialiśmy się tym, że jesteśmy nieprzyzwoicie trzeźwi! Szybko przyszło nam nadganiać resztę. Były Orangutany, sosenki, helikoptery no i Olo tradycyjnie wyrwał się na sąsiednie ognisko. Wieczór bardzo udany choć przy stoliku w świetle lamp.

Sobota 29 lipca
Rano czeka nas niemiły rytuał rozkładanie kajaków – sprężamy się, bowiem chcemy jeszcze zwiedzić Twierdzę Osowiec. Część ekipy udaje się do baru – pozostali uwijają się przy kajakach i pakują samochody. Czas ruszać zajeżdżamy jeszcze do baru na małe „co nie co” i jedziemy zwiedzać Twierdzę. Słowo twierdza kojarzy się raczej ze zwartą budowlą – w przypadku Twierdzy Osowiec mamy do czynieni z kompleksami umocnień i bunkrów rozsianych w zorganizowany sposób po sporym terenie. Robimy sobie wycieczkę – co prawda po terenie zakazanym, ale za to mamy możliwość obejrzeć imponujące budowle a nawet wejść do środka. Niestety czas ucieka i ruszamy dalej. Pogoda trochę się psuje i od czasu do czasu pada drobny deszczyk. Po drodze poszukujemy jakieś zacnego biwaku, co bez znajomości ternu okazuje się bardzo trudne. To, co widzimy z okien samochodów jest czato zawalone ludźmi. Pierwszy postój robimy w Rucianem, tam dostajemy wskazówki jak dojechać na pole biwakowe – istniej jednak obawa, że nie będzie tam miejsca ze względu na szczyt sezonu. Ruszamy dalej. W końcu dojeżdżamy do Stanicy Wodnej PTTK nad Krutynią i tam po długich negocjacjach cenowych zakończonych pełnym sukcesem, postanawiamy rozbić się na polu biwakowym. Chłopaki ze Skorupkami jadą jeszcze na zwiad – przywożą jednak negatywne wieści. Na polu jest lekki tłok i co gorsza są dresiarze z głośnym CD, na szczęście nie wykorzystują pełnej mocy wzmacniacza. Krótko mówiąc miejsce idealne nie jest, ale nie chce nam się już szukać alternatywy. Rozbijamy obóz i zażywamy kąpieli w jeziorze. Niektórzy idą na obiad do stanicy. Wieczorem przygotowujemy pod wiatą lampowisko, bo nie ma za bardzo skąd wziąć drzewa na ognisko. Wspominamy spływ, kierowcy się oszczędzają. To już ostania noc tegorocznego spływu.

Niedziela 30 – powrót do domu
Ostatni dzień przywitał nas niezbyt sympatyczną pogodą. Pakujemy się do samochodów i robimy wspólne zdjęcia w różnych konfiguracjach. Oto czas zakończyć spływ Rospudą i Biebrzą. Żałujemy, że na Rospudzie i Biebrzy nie zastaliśmy spodziewanej ilości wody, przez co obraz tych rzek jest nieco zamazany. Jeśli zaś chodzi o warstwę towarzysko-pogodową to wielu orzekło, że był to jeden za najbardziej udanych spływów. Wracamy w dość dobrym tempie do Gdańska. Tradycyjnie na Łostowicach przepakowujemy auta i na skrzyżowaniu każdy jedzie w inną stronę – to chyba najsmutniejszy akcent każdego naszego spływu. Pocieszające jest to, że mamy plany na przyszły rok i że wkrótce spotkamy się na spływie kończącym sezon.