Za miejsce początku spływu wybraliśmy kawałek pola nad jeziorem w Sikorach Czaplinka na jez. Komorze.. Za miejsce biwaku wybraliśmy miejsce oznaczone na mapie kajakowej "Piława szlak wodny" jako początek trasy. To miejsce to kawał łąki z jednym drzewem, dogodnym miejscem do rozbicia biwaku i wodowania kajaków i kupą lokalnych dzieci kąpiących się w jeziorze i zaglądających do namiotów i kajaków. I tam też przywiózł gdańską ekipę, – czyli Anię Gosię, Iskrę Białego i Cypisa zielony Lublin.
Tegoż dnia, ale nieco później miała dobić pozostała cześć załogi – Szczecin – Madzia, Olek i Szuja. Do ich przyjazdu rozłożyliśmy nasze leciwe, ale niezawodne składaki, odpaliliśmy piwo rozpoczynając tradycyjne “nawilżanie” i zrobiliśmy sobie małą plaże gdyż słońce tego dnia jakby na zamówienie świeciło bardzo mocno.
Szczecin dotarł przed 17.00. Tradycyjne powitanko, potem rozbijanie namiotów i przygotowania do ogniska. A w międzyczasie oczywiście długie rozmowy, ponieważ nie widzieliśmy się długo i każdy był spragniony wieści.
A wieczorem ognisko inaugurujące spływ, a także imieniny Ani. I jak zwykle zagrały gitary, otworzyliśmy browar i wino. Zabawa trwała prawie do białego rana – Cypis dostał nawet nowy pseudonim – CYKI. Olek to uczynił.
W Sikorach miał też premierę nasz nowy pomysł, aby zabrać ze sobą lampy naftowe. Pomysł sprawdził się w 300 % - i w tym miejscu należą się podziękowania Iskrom, którzy wypromowali lampy w towarzystwie.
Wcześniej umówiliśmy się z Panem Tadeuszem Obrockim (tel. 0608 517929; 067 2160496), z którym poznaliśmy się już rok wcześniej, gdy płynęliśmy Rurzycą. Mieszka on w Tarnowie, a więc niedaleko miejsca gdzie zamierzaliśmy kończyć spływ, poza tym jest on właścicielem kilku miejsc biwakowych na trasie Piławy i Rurzycy i mieliśmy i tak korzystać z jego gościnności. Samochody przyjął na swoim podwórku bez problemu. Po odstawieniu samochodów drogę powrotną przebyliśmy autobusem a od Czaplinka do Sikor piechotą.
Wypłynęliśmy około 15.00 – tegoż dnia mieliśmy do przepłynięcia zaledwie 9 km – właściwie tylko całe jezioro Komorze i kawałek jeziora Rakowo, spokojny odcinek po to żeby przyzwyczaić się do wioseł i kajaków.
Komorze jest zaiste bardzo ładnym jeziorem – brzegi porasta las, a woda jest bardzo czysta.
Spokojnie wiosłując dopłynęliśmy do miejsca, które na mapie jest zaznaczone jako przenoska. W rzeczywistości jest to zbudowany w dwóch betonowych rur przepust pod drogą. Przy normalnym poziomie wody nie trzeba przenosić kajaków, wystarczy wysiąść i przepuścić je rurą.
Wpłynęliśmy na jezioro Rakowo i po krótkim wiosłowaniu (a niektórzy przepłynięciu wpław) wylądowaliśmy na polu biwakowym na prawym brzegu jeziora tuż przy jego końcu. Pierwsze, co nas zachwyciło to krystalicznie czysta woda jeziora. Pole biwakowe było bardzo ładne, położone na niewielkiej polance z ławeczkami i stolikami.
Jezioro nie bez powodu nosi swoją nazwę Rakowo. Czysta woda jest doskonałym środowiskiem dla raków. Wieczorem można się o tym przekonać świecąc latarką po dnie jeziora. Oczy raków świecą się jak małe światełka wielkiej metrpoli.
Wieczorem ognisko, gitarka, po prostu czad.
Ten dzień miał wyglądać zupełnie inaczej. Mieliśmy zakończyć ten odcinek w okolicach Bornego.
Zaraz po przepłynięciu pod mostkiem przy ujściu rzeki z J. Rakowo rzeka jest bardzo płytka, co zmusza niekiedy do wychodzenia z kajaka i burłaczenia. Jednak z czasem rzeka jest co raz głębsza i na kilkaset metrów przed połączeniem ze szlakiem na J. Lubickie woda jest wystarczająco głęboka by swobodnie płynąć kajakiem. Odcinek jest przy tym bardzo urokliwy, położony w gęstym lesie. Wkrótce wypływamy na J. Brody. Niedaleko ujścia kąpielisko, zjeżdżalnia, małą przystań kajakowa i sklepiki. Omijać z daleka, chyba, że wygrałeś w totka. Mała pepsi za 5 zł. to przesada. Pod mostem w przejściu na J. Strzeszyn ciekawa scena, jak faceci po nie-jednym głębszym próbowali wsiadać z wody do kajaka jedynki górskiej. Każde wejście kończyło się wywrotką i śmiechem wesołych współtowarzyszy.
J. Strzeszyn ukryło przed nami swoją tajemnicę, czyli ujście w kierunku J. Kocie. Zajęło nam chwilkę, zanim znaleźliśmy to miejsce ukryte w trzcinach. Kolejne jezioro i kolejne miłe wrażenia. Na J. Kocie trzeba się kierować w kierunku na nasyp kolejowy. Znajduje się tam kanał na Jezioro Pile. Jezioro Kocie było ostatnim takim małym klimatycznym jeziorkiem.
Przed nami Zakupy w miejscowości Pile. Następny dzień to niedziela i lepiej się zaopatrzyć wcześniej. Znajdują się tu 2 dobrze zaopatrzone sklepy. Po zakupach na Borne. Jest ponad 30 stopniowy upał. Ciężko się płynie w takich warunkach.
Przed Bornym zatrzymaliśmy się przy tajemniczej wyspie, której cześć jak głosi legenda zapadła się pod wodę. Zaiste z daleka dopływając do wyspy widać dokładnie, która część zapadła się pod wodę, a jak się dobrze przyjrzeć wpływając nad zapadniętą część pod wodą widać jeszcze drzewa, które nadal pionowo sterczą z dna. Przy tej wyspie właśnie byliśmy umówieni z Torstenem, który tegoż dnia miał dołączyć do naszej wesołej gromadki. Ponieważ do spotkania zostało jeszcze sporo czasu popłynęliśmy dalej w poszukiwaniu miejsca do rozbicia obozu. Chcieliśmy wylądować w pobliżu miasta żeby móc je zwiedzić, ale niestety pola biwakowe były załadowane ludźmi z dymiącymi grillami, samochodami, wrzeszczącymi radiami (sobotnie słoneczne popołudnie), a my przecież uciekaliśmy od tłumu i hałasu. Postanowiliśmy wracać w kierunku wyspy, wszędzie gdzie dobijaliśmy okazywało się jest to teren prywatny albo pole w 100% już wypełnione ludźmi
Postanawiamy szukać miejsca po północnej stronie jeziora. Po godzinie, gdy już upały jakby zelżały, znajdujemy super miejsce ukryte w trzcinach. Jest pomost, ławeczki, palenisko... luksus. Tego dnia zrobiliśmy ok. 19 km, większość na jeziorach pieczenie przez słońce jak na patelni.
Już po rozbiciu namiotów okazało się, że nad naszymi głowami jest gniazdo os, ale znicze antykomarowe załatwiły sprawę – osy trzymały się od nas z daleka. Powoli przygotowywaliśmy się do ogniska i czekaliśmy na sygnał od Torstena, który o 18.00 miał dojechać pociągiem z Berlina do Silnowa, dotrzeć do miejscowości Pile, rozłożyć kajak i dopłynąć do wyspy. O 19.00 zadzwonił – okazało się, że jest dopiero w Szczecinku, ponieważ jeden z pociągów miał opóźnienie, Torsten nie zdążył się przesiąść i utknął w Szczecinku. Nie pozostało mu nic innego tylko wziąć taksówkę. Szybko podaliśmy mu miejsce gdzie jesteśmy, – chociaż sami do końca nie byliśmy tego pewni. Nie minęło 40 minut i na nasze pole biwakowe zajechała taksówka z Torstenem na pokładzie. Oto byliśmy w komplecie.
Początek dnia to spotkanie z właścicielem tego pięknego miejsca. Poprosił nas, byśmy w zamian za bezpłatne skorzystanie z tego kawałka lasu zainwestowali w to miejsce i pomogli mu wyciągnąć stare pale z dna. No cóż, zgodziliśmy się. Zabrało nam to trochę czasu, ale jeśli ty kajakarzu, który możesz płynąc naszym śladem znajdziesz to miejsce i nie rozedrzesz sobie powłoki kajaka o jakiś znajdujący się pod powierzchnią wody pal, wiedz czyja to zasługa!
Na wodzie złapał nas jeszcze mały przelotny deszczyk, po czym znowu wyszło słońce. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze raz w Pilu na zakupy i skierowaliśmy się najpierw do wyspy naprzeciwko Pila w poszukiwaniu ładnego miejsca na kawę. Wyspa nadaje się najwyżej na 2-3 kajaki, nie na 5 więc udaliśmy się dalej w kierunku ujścia Piławy z jez. Pile gdyż tuż przy ujściu na lewym brzegu rzeki było pole biwakowe, na którym mieliśmy przenocować. Pole było bardzo przyjemnie, choć nieco zatłoczone, co prawda bez drzew dających pożądany cień, ale za to ze stoliczkami, miejscem na ognisko, małym sklepikiem i bardzo miłą obsługą. Pan opiekujący się polem był tak miły, że zakupił nam świeże bułki i chleb następnego dnia rano. Zaraz po przypłynięciu wszyscy skoczyliśmy do wody – no może oprócz Białego, który dołączył do nas właściwie jak już wychodziliśmy z wody. No, ale co to była za kąpiel, gromadnie graliśmy wtedy w piłkę wodną. Woda w jeziorze była świetna nie dość, że czysta to dodatkowo o właściwej temperaturze – tak, że nie chciało się w ogóle wchodzić. Biały – jak przystało na prawdziwego kajakarza przystało tego dnia dokonał ogolenia – i pewnie nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby nie to, że dokonał owego aktu (chyba tylko dla tego) na oczach dwóch niewiast z sympatycznego spływu, który też biwakował na polu. Dziewczyny przyszły obalić browar nad brzegiem w świetle zachodzącego słońca, a Biały zobaczywszy ten romantyczny widok postanowił dodać swoją osobę do pejzażu i tuż przed dziewczętami stojąc po pas w wodzie począł się prężyć i napinać goląc przy tym swój trzydniowy obfity zarost.
Wieczorem – tradycyjnie najpierw obiado-kolacja, potem ognisko i browar tudzież nalewki wiśniowe - mocne. Tegoż wieczoru daliśmy koncert, a w szczególności Olek, który zasłynął nowatorskim i jedynym w swoim rodzaju wykonaniem pieśni “och Johny proszę” otrzymując z resztą pseudo Johny. Ognisko skończyliśmy nad ranem.
Tego dnia pokonywaliśmy odcinek ok. 18-kilometrowy. Miał to być ostatni odcinek z jeziorami i na rzece z wodą względnie stojącą. Okazało się to prawdą, bowiem rzeka na całym odcinku do Nadarzyc jest bardzo szeroka i łatwa do przepłynięcia, pomijając opisane wyjątki.
Tradycją już nieomal stało się to, że rano przywitała nas ładna pogoda – jakieś + 23 stp. C. Prognozy, co prawda mówiły, że ma nastąpić załamanie pogody, ale byliśmy optymistami. Rano zjedliśmy pyszne śniadanko (bułki przywiezione przez opiekuna pola) i po kąpieli w drogę. Przed nami, bowiem był jeden z najciekawszych odcinków Piławy – Zalewy Nadarzyckie.
Początkowo Piława płynie dość szeroko i leniwie powoli przechodząc w wąskie i urokliwe jezioro Dołgie. Na jeziorze zrobiliśmy sobie małą sesję zdjęciową korzystając z przepięknych okoliczności przyrody i sprzyjającego słońca.
Zgodnie z mapą na końcu jeziora powinna być przenoska, ku naszej uciesze przenoski nie było i nic nie wskazywało na to żeby kiedykolwiek miała być, żadnego jazu, przepustu, kamieni ani tamy.
Wpłynęliśmy na prawie stojącą wodę Piławy, po jakimś czasie po lewej stronie zobaczyliśmy prawdopodobnie sztucznie utworzony równoległy do rzeki “kanał” i jakiś betonowe umocnienia, których przeznaczenie znają chyba tylko ci, co je budowali. Co nie zmienia faktu, że takie atrakcje dodają lekkiego dreszczyku do płynięcia po tych tajemniczych wodach. Kilkaset metrów dalej napotkaliśmy kolejną budowlę – stary bunkier-tamę, który zbudowany przez Niemców w czasie wojny służył jako elektrownia zasilająca umocnienia wału pomorskiego. Bunkier jest dość dobrze zachowany, chyba nawet pracuje jako prywatna elektrownia. Kajaki należy przenosić po prawej stronie – niestety tak jak wyciąganie jest w miarę dogodne gorzej jest z wodowaniem po drugiej stronie. Najpierw trzeba pokonać zejście do wody, które ucina pionowa ok. 1,5 metrowa ścianka w dół, a potem kamienie, które przy niskim poziomie wody mogą być kłopotliwe.
Za tamą rzeczka staje się nieco węższa i bardzo ładna z szybszym nieco nurtem. Ten odcinek wspominam chyba najprzyjemniej, bardzo czysta woda, stada granatowo-niebeskich ważek, las i słońce. Płynęliśmy wolno żeby jak najdłużej kontemplować ten cudowny widok. Z czasem rzeka znowu staje się szersza, przechodząc w urokliwe rozlewiska. Po paru kilometrach napotkaliśmy na stary zniszczony most a przy nim po lewej stronie dzikie pole biwakowe. Most wyglądał jakby ciągnął się do nikąd i niestety był dość niski. Na szczęście pozom wody umożliwił przepchanie się pod nim - 5 cm więcej i niestety mielibyśmy przenoskę. Po drodze minęliśmy również kolejne pozostałości po umocnieniach niemieckich w postaci starej tamy – teraz otwartej. Szuja wdrapał się na górę i zrobił każdemu kajakowi zdjęcie z wysokości.
Dotarliśmy do Zalewów Nadarzyckich. Zalewy zrobiły na mnie ogromne wrażenie – niby to bagna niby jedno wielkie jezioro poprzecinane pasami trzcin. Patrząc na mapę, przepłynięcie ich i odnalezienie właściwej drogi nie wydaje się być większym problemem, jednak gdyby nie oznaczenia szlaku kajakowego, oznaczenie drogi do Nadarzyc mogłoby sprawić niejednemu kłopot. Szukaj tu oznaczeń szlaku. W 2001 jeszcze były!
Naszym celem było pole biwakowe nad jez. Berlińskim. Po drodze minęliśmy dwa inne pola jednak wydawały nam się przeludnione. Pole, które było naszym celem też okazało się przeludnione, ale na całe szczęście było ono bardzo duże i bez problemów znaleźliśmy dla siebie miejsce – tzn. Iskra z Shuyą znaleźli, bo wysadziliśmy ich na początku pola a oni poruszając się wzdłuż brzegu wypatrzyli dogodne miejsce. Jedyny mankament pola to niedogodne miejsce do wodowania kajaków – stoma i piaszczysta skarpa – obsadzona wówczas przez wędkarzy, którzy przecież są “panami nad wodą”. Po nieuniknionej jak zwykle drobnej scysji kajaki wylądowały na brzegu i namioty stanęły na wyznaczonych miejscach.
Na tym polu zamierzaliśmy zrobić sobie dzień wolny i pójść na wycieczkę do pobliskich umocnień wału pomorskiego. Pole jest płatne, bez specjalnych wygód oprócz latryn i pompy z wodą, ale jest na nim mały sklepik z bardzo miła obsługą – ta sama firma, która obsługiwała pole w Liszkowie. Szujka miał urodzimy i była obawa, że zabraknie piwa na wieczór – Pan z obsługi zapowiedział jednak, że jak zabraknie to pojedzie i przywiezie dosłownie przed namiot żądaną ilość.
Jedynym mankamentem pola jest to, że stanowi ono dla miejscowych lokalna plażę i jedyne wygodne miejsce do kąpieli i leżakowania jest mocno oblegane. Właściwie jak się zajmie rano miejsce nad wodą to jest szansa, ale niestety, co drugi miejscowy pozostawia otwarte drzwi w samochodzie z włączonym radiem i muzyką, której chyba nie polubię do końca życia. A –cha no i trzeba się oczywiście przyzwyczaić do zapachu grilli, których feeria jest wręcz powalająca. Pole jest na szczęście bardzo, bardzo duże i na naszym końcu nie odczuwaliśmy absolutnie tego klimatu. Mieliśmy ciszę i spokój, a także własne miejsce na ognisko.
Tego wieczoru Szuja miał urodziny – jubilat stanął na wysokości zadania i na stół wjechało 30 symbolicznych piw na 30 urodziny oraz litr Jasia. Wieczór płynął, gitary grały i tylko jedno nie pozwalało na kompletny relaks – komary, które atakowały wręcz stadami. I nic nie pomagało, ani Off, ani Autan, ani Oj,oj czy inne cholerstwo. Uodporniły się najwyraźniej.
Następnego dnia mamy zaplanowany dzień odpoczynku, po pertraktacjach właściciel daje rabat 40% za następną noc - jeśli kajakarzu planujesz tu postój na dłużej, możesz wynegocjować sobie dobre warunki dłuższego postoju!
Postanowiliśmy ten dzień spędzić jednak w ruchu. Rano zjedliśmy śniadanko, potem dokonaliśmy koniecznych drobnych napraw kajaków i ruszyliśmy w drogę. Z mapy i z opisów innych spływów wynikało, że niedaleko biwaku znajdują się pozostałości umocnień Wału Pomorskiego. Ruszyliśmy. Pierwsze umocnienia spotkaliśmy dokładnie na przeciwległym do biwaku brzegu – kilka zniszczonych bunkrów. Zapuściliśmy się dalej i po godzinie marszu spotkaliśmy jeszcze trochę ruin. Odnaleźliśmy 4 bunkry. Na ścianach jednego z nich Torsten odczytał nam ostrzeżenie przed paleniem ognisk w dzień, aby nie zdradzić artylerii wroga swojej pozycji Dotarliśmy również do wieży obserwacyjnej, którą dobrze widać płynąc zalewami. Najodważniejsi weszli na górę pomimo tego, że wieża trzeszczała i przechylała się pod wpływem wiatru. Widok z wieży na okoliczne lasy jest godny zarekomendowania. Po drodze zawieruszył nam się gdzieś kolega Biały, który w zapale podziwiania betonowych budowli zupełnie o nas zapomniał. Na szczęście mieliśmy telefony i po godzinie byliśmy już w komplecie. Chodząc w poszukiwaniu bunkrów natknęliśmy się również na poligon – chyba czynny. Wokół niego leżało pełno militarnych śmieci - miny, pociski – Olek chciał nawet jedną zabrać ze sobą, ale nikt nie chciał wziąć jej do kajaka.
Wracając już we wiosce wstąpiliśmy do miejscowego baru na parę krzepiących, małych browców, frytki oraz zapiekanki. A potem w lesie nazbieraliśmy drzewa na wieczorne ognisko – drzewo było, bowiem towarem deficytowym na polu.
Tego dnia wieczór upłynął pod hasłem rozmów filozoficznych o życiu, wszechświecie, granicach możliwości i barierach (bynajmniej nie dźwięku) – było miło, romantycznie, długo nawet komary tej nocy nie przeszkadzały.
Tego dnia rozpoczęliśmy zupełnie inny etap rzeki. Leśny, trudniejszy technicznie, szybszy nurt, więcej przeszkód. I pogoda jakby się troszkę pogorszyła. Dzień zaczęliśmy od przenoski. Elektrownia przy Zalewie ma bardzo niedogodne miejsce do przenoszenia. Dużo błota, mułu... Robiąc nocleg właśnie w tym miejscu można spokojniej zaplanować sobie tą przenoskę. Jest to chyba ważny argument za pozostaniem w tym miejscu na noc.
Rano zaskoczył nas przelotny deszczyk, ale w parę minut później słońce znowu królowało na niebie. Pierwszą przenoska jest tuż przy polu biwakowym, a stanowi ją chyba też poniemiecka elektrownia. Przenosić kajaki lewą stroną – zejście do wody za elektrownią jest dość uciążliwe, ale bywa gorzej – trzeba uważać na obuwie albowiem można je zostawić w małym bagienku na samym środku trasy przenoski. Za tamą rzeka płynęła spokojnie i była trochę zarośnięta. Następną przenoską zaznaczoną na mapie na mapie były ruiny starego młyna. Kajaki można było jednak delikatnie przepuścić przez mały jaz – aczkolwiek ślady na kamieniach świadczyły o tym, że byli też i tacy (na białych i niebieskich kajakach), którzy pokonali tę przeszkodę nie wysiadając. Przepływając przez Nadarzyce trzeba też umiarkowanie uważać przy pierwszym moście – są tam mielizny i kamienie tworzące lekkie bystrze. Kolejną zaznaczoną przenoską miała być betonowa kładka, którą na nasze szczęście ktoś częściowo zdemontował tworząc po prawej stronie “wyrwę” akurat na przepłynięcie kajakiem – z zachowaniem jednak ostrożności przy składakach – dno obfituje w przeróżne wioskowe śmieci.
Za Nadarzycami Piława płynie wolno głównie przez las jednak przeszkód w postaci zwalonych drzew jest niewiele. Naszym utrapieniem na tym odcinku był jednak niski poziom wody (jak się później okazało spowodowany zamierzonym zmniejszeniem ilości wody wpływającej do przepełnionych lipcowymi powodziami na południu Polski Warty i Odry), który powodował, że wodorosty stworzyły miękki dywan, po którym z dużym trudem przepychaliśmy kajaki. Gdzieniegdzie wodorostów było mniej i wówczas płynęliśmy swobodnie w innych miejscach z trudem odnajdywaliśmy skrawki wody pośród zielonego gąszczu. W końcu dotarliśmy do naszego celu – pola w Zdbicach. Pole to znajduje się po prawej stronie i jest jedyne w swoim rodzaju chyba na skalę europejską.
To ma być mały, kameralny biwaczek. Mamy być na nim sami. Podobno. Pole należy do Nadleśnictwa Wałcz. W piątek rano odstawiając Shuya z Okiem samochód zajechali do Wałcza. Wcześniej rozmawiali z Nadleśniczym (tel. do nadleśnictwa Wałcz 067-250-08-94 - stan na 1 sierpnia 2001 roku) i jedynym sposobem na legalny nocleg było opłacenie wcześniej w kasie w Wałczu biletów za nocleg. Kiedy mówiłem o absurdzie tego rozwiązania, gdyż często turysta urzeczony pięknem tego miejsca może zdecydować się na nocleg i zechce opłacić u leśniczego, mającego swoją siedzibę niedaleko biwaku, dowiedziałem się, że prawo podatkowe (VAT) nakazuje utargi nabijać na kasę fiskalną a ona jest dopiero w Wałczu. Nadleśnictwo było nieubłagane a straszyło przy tym nocnymi nalotami i sprawdzaniem biletów i wlepianiem kar. Dlatego zajechaliśmy do Wałcza i wykupiliśmy noclegi. Byliśmy jedyni, którzy wykupili noclegi na ten czas na tym miejscu.
Dopływamy do miejsca a tam grupa młodzieży i jakiś organizator spływu zorganizowanego mówi, żebyśmy płynęli dalej, bo nie ma miejsca, gdyż on zajmuje dla całego dużego spływu. Oczywiście nic nie zrobimy sobie z jego słów i zajmiemy czym prędzej miejsca na namioty i kajaki. Gdy opowiadamy mu o naszych opłatach i doświadczeniach z Nadleśniczym, on postanawia coś załatwić. Okazuje się, że flaszka dla Leśniczego wszystko załatwiła. Zamiast spokojnego noclegu w cichym miejscu mamy tłok jak w środku miasta. Rozgoryczeni tym faktem nawet nie rozpalamy ogniska, bo gdzie i choć w tłoku i przy świecach miło spędziliśmy ten wieczór i poszliśmy spać wcześniej.
Piszę o tym wszystkim, bo po raz kolejny okazuje się, że uczciwym chyba na tym świecie być nie warto. A o prawdziwości mych słów niech zaświadczą zdjęcia z tego miejsca, gdzie widać, że całe pole jest wypełnione ludźmi - skonfrontowane z zeszytem opłat w Nadleśnictwie. Oprócz nas to chyba oficjalnie nikt tam nie był i pewnie tak jak my inni ludzie dowiadują się, że to takie ciche nieuczęszczane miejsce...
Panie Nadleśniczy, kup Pan kasę fiskalną Leśniczemu, przynajmniej nie będziesz Pan człowieka rozpijać, nie będziesz Pan kusił człowieka do przywłaszczania Nadleśniczych należności, a przy okazji kilka groszy do kasy wpadnie i pozna Pan właściwy obraz, co się u Pana w tym Nadleśnictwie dzieje!!! W tym miejscu powinny być jeszcze ze 2 pola, bo to dobre miejsce do noclegu po wypłynięciu z Nadarzyc!!!
Oprócz tego, że pole nie oferuje nic oprócz ogrodzenia i parszywie nierównego podłoża, pole to jak się okazuje jest jedynym legalnym polem na odcinku od Nadarzyc do Szwecji.
Przed wypłynięciem silna grupa pod wezwaniem postanowiła przejść się do Zdbic, aby zobaczyć muzeum Walk o Wał Pomorski i skansen. W tym miejscu o 1945 r. Wojsko Polskie przełamało wał pomorski. Z pola biwakowego do wioski jest jakieś 20-30 minut szybkiego marszu dość prostą drogą. Muzeum jest małe, a ekspozycje to głównie broń, dokumenty, rzeczy osobiste żołnierzy, a także dużo map poglądowych. Dla kogoś, kto się interesuje historią wału pomorski muzeum jest obowiązkowym punktem programu. Wizyta uświadamia sporo i inaczej się patrzy na lasy wokół Piławy. W muzeum stoi wypchany żubr. Został on odstrzelony za zgodą ministra środowiska, gdyż miał złamaną nogę i męczył się po lasach. Nogę złamał sobie w zderzeniu nocą z samochodem. O losach samochodu, kierowcy i pasażerów brak informacji.
Z muzeum przeszliśmy do skansenu, obejrzeliśmy czołg kilka armat i pokręciliśmy się jeszcze po okolicznym lesie w poszukiwaniu jakiś umocnień z raczej miernym skutkiem.
W drodze powrotnej zliczyliśmy niespodziewanie bar w Zdbicach. Ponieważ nie było jeszcze południa a pogoda była przepiękna nie wypadało nie wstąpić na małe jasne. Zwrot akcji zaskoczył wszystkich po pierwszej kolejce wjechała kolejna kolejka. Potem Szuja zaproponował zakład, postawił Gosi litr piwa, ale pod warunkiem, że sama go wypije. Gosia do piwoszy nie należy, a pikanterii dodawało to, że owo piwo było w jednym, dużym kuflu większym niż głowa Gosi. Doping był, kolejna kolejka również, po niej następna i gdyby nie fakt, że musieliśmy przepłynąć jeszcze jakieś 13 km z dwoma przenoskami pewnie zabawa trwała by do wieczora, bowiem zimne piwo wchodziło jak nigdy. W bardzo wesołych humorach dotoczyliśmy się do obozu (pomijam tu naprężenie Cypisa jako fakt mało zabawny) gdzie czekali na nas już nieco zaniepokojeni Ania z Iskrą.
Potem szybkie w miarę możliwości pakowanie i na wodę. Ależ ciężko się wiosłowało. Okazało się, że przed nami był jeden z cięższych odcinków tego spływu. Leśne odcinki z przeszkodami wymagającymi uwagi.
Piława poniżej Zdbic płynie dość szybko jednak przy niskim poziomie wody wodorosty znacznie utrudniają płynięcie. Po obu brzegach rzekę porasta las. Po kilku kilometrach dopłynęliśmy do Szwecji. Na mapie w Szwecji jest zaznaczona przenoska w rzeczywistości jest to kamienno-betonowy murek, który przy wyższym poziomie wody można przepłynąć – zachowując przy tym jednak dużo ostrożności. W Szwecji zrobiliśmy zakupy i ruszyliśmy dalej. Niedaleko przenoski spotkaliśmy ORMO-wca w mundurze pilnującego porządku na moście. Niestety Szwecja jest tym przykładem miejscowości, w których rzeka służy mieszkańcom za miejscowy śmietnik, zatem przepływając przez nią radzę być czujnym żeby przypadkiem nie wpaść na starą lodówkę albo koło od ciągnika. Za Szwecją Piława płynie łąką potem zaczyna się las. W wodzie jest trochę zwalonych drzew. Na tym odcinku Ania i Iskra złapali dziurę – cała sytuacja była z resztą dość dramatyczna albowiem miała miejsce w fatalnym otoczeniu, po obu stronach brzeg był bardzo stromy i mocno zarośnięty. Dziura też nie była mała i dalsze płynięcie nie było możliwe – całe szczęście, że w wodzie leżało przewrócone dość grube drzewo, na które Iskra wraz z Anią mogli wysiąść, wypakować część rzeczy i prowizorycznie załatać dziurę. Ponieważ do biwaku zostało nam niewiele rozdzieliliśmy rzeczy po kajakach, a Ania dosiadła się “na trzecią” do Magdy i Olka. Iskra prawe nieobciążonym kajakiem miał o wiele większe szanse na dopłynięcie.
Przed Głowaczewem dopłynęliśmy do pstrągarni gdzie czekała nas przenoska. Miejsce do przenoski fatalne – po lewej stronie wąski ok. 1 metra pas brzegu pomiędzy betonową tamą, a gęstymi krzakami. Właściwie trzeba wysuwać kajaki pojedynczo na brzeg a potem przenosić na drugą stronę – z resztą równie nieprzyjazną. Z uwagi jednak na fakt, że mieliśmy dziurę i każdy był bardzo zadaniowo nastawiony do przenoski całość poszła nam bardzo szybko. Dopłynęliśmy do Głowaczewa i teraz musieliśmy tylko znaleźć biwak – co nie było wcale takie proste. Z brzegu, będąc na wypadzie przedspływowym wiedzieliśmy go bardzo dobrze, z wody okazało się to trochę trudniejsze. Biwak był po prawej stronie dobrych kilkaset metrów od mostu na terenie należącym do pensjonatu nad Piławą. Szybko wypakowaliśmy się na brzeg. Na biwaku było rozbitych już kilka spływów, ale bez problemu znaleźliśmy miejsce dla siebie. Uwaga, w okolicznym barze dania serwuje się jedynie od 18. Potem tylko napoje. Przekonali się o tym niektórzy z nas, chcący mieć choć raz spokój z gotowaniem. Obiado-kolację gotowaliśmy sobie już po ciemku, jednocześnie panowie próbowali rozpalić ognisko z nędznych resztek drewna pozostawionego przez inne spływy. W końcu ogień zapłonął. Tego wieczoru dojechała do na Uli z Berlina – sprawiając nam wszystkim niebywała radość. Dzielna niemiecka kobieta odnalazła w obcym kraju jedynie słuszną drogę i pomimo zerwanej łączności komórkowej odnalazła nas na tym zaścianku Europy. Dzień nas mocno zmęczył i poszliśmy dość szybko spać.
Ten dzień dostarczył nam wielu emocji. żal tylko Uli, ledwo przyjechała, już doznała mocy wrażeń.
Dzień wstał niezbyt słoneczny – było ciepło, ale niebo zasnuła lekka mgiełka. Wiał też dość mocny wiatr, który osypywał tysiącami nasiona z rosnących przy polu brzóz. Poranek był bardzo pracowity dla wszystkich. Uli i Torsten składali jedynkę i rozkładali kajak dwuosobowy, Iskra kleił dziurę w kajaku, a Cypis kleił dziurę w namiocie.
Torsten złożył swoją jedynkę, zapakował do samochodu i pojechał ze mną (z Shuyą) do Tarnowa do Pana Obrockiego zostawić bezpiecznie swoje auto. Tego dnia przyjechała telewizja kręcić film o okolicznych szlakach kajakowych i walorach tamtejszych okolic (na zlecenie lokalnej telewizji). Nasz spływ miał wystąpić nawet jako przypadkowo przepływający i radośnie machający kajakarze. Gdy poinformowałem o nadarzającej się okazji stania się drugoplanowymi bohaterami kręconego filmu, początkowo wszyscy przyjęli to obojętnie, gdy jednak wróciliśmy z Torstenem po odstawieniu samochodu (filmowcy podrzucili nas 5 km swoim autem) dziewczyny miały już umyte włosy, chłopcy świeże koszulki a Biały nawet zmienił gacie. Tak na wszelki wypadek, bo kto wie kto nas będzie oglądał w TV...?
Ledwo zwodowaliśmy kajaki, nagle woda pojawiła się w kajaku niemieckim. Puściła stara łata. Kajak z wody, suszenie, klejenie. Wyruszyliśmy po 40 minutach i inna grupa nas uprzedziła i to ona zostałą sfilmowana. Nie zostaliśmy gwiazdami filmowymi, ale nic to, byliśmy umówieni na rybę - pstrąga specjalność Pana Obrockiego. Poprzedniego roku na Rurzycy mieliśmy możliwość skosztowania, Palce lizać, dlatego tego roku wszyscy się zdecydowali. Wieczorem mamy rybę i w końcu nie będziemy gotowali. Nocleg mieliśmy umówiony właśnie na polu P. Obrockiego w Krępsku.
Wypływaliśmy z pola jako ostatni spływ. Tego dnia mieliśmy do przepłynięcia około 14 km, po drodze musieliśmy zrobić zakupy, bo tam gdzie nocowaliśmy nie było sklepu. Piława do Czechynia płynie po terenie łąkowo-leśnym. Po drodze zdarzają się zwalone drzewa czasami nawet większe zwałowiska wymagające wysiadania z kajaka. Tuż przed samym Czechyniem znajduje się próg usypany z kamieni i głazów – możliwy do przepłynięcia jednak z trzeba uważać – Olek i Magda rozwalili sobie na tym progu ster. Zaraz za progiem jest mielizna po prawej stronie i dobre miejsce na dobicie do brzegu. Tam też zacumowaliśmy i poszliśmy zrobić zakupy do pobliskiego sklepu. Sklep był nam znany już ze spływu, Rurzycą, która płynie równolegle do Piławy. “Sklep” z resztą to jest za dużo powiedziane, ale podstawowe zaopatrzenie jest a to najważniejsze.
Zaraz za mostem jest też małe bystrze w kamieniami w wodzie, które można przepłynąć, ale ponieważ nasze składaki były obciążone zakupami woleliśmy je spokojnie przeprowadzić.
Pogoda lekko się popsuła, co prawda było nadal ciepło, ale nie było już słońca. Za Czechyniem zauważyliśmy, że poziom wody w rzece jest mocno obniżony rzeka miejscami płynęła dość szybko, a dno kajaka dość często szorowało o dno. Tuż przed Zabrodziem wpłynęliśmy na fragment rzeki gdzie dno było bardzo piaszczyste i jednocześnie było bardzo płytko. Miejscami żeby płynąć musieliśmy wychodzić z kajaków. Całość utrudniało jeszcze to, że dno nie było stabilne – często wpadaliśmy po kolana w piasek – niczym w “ruchome paski”. W pewnym momencie, nagle skończyło się piaszczyste dno i zaczęła się głębia, zaczął się zalew, który kiedyś był zdecydowanie większy – teraz rzeka płynęła jego środkiem meandrując pomiędzy łachami błota i trzcin. Tu wyraźnie był widoczny spadek poziomu wody – rzeka właściwie płynęła najgłębszym miejscem zalewu. Im dalej tym różnice w poziomie wody były wyraźniejsze. Mijaliśmy po oby stronach pomosty wędkarzy, które kiedyś były wodzie a teraz stały smutno na łachach brązowo-czarnego szlamu. Krajobraz wyglądał tak jakby ktoś przed kilkoma minutami wyjął korek i wypuścił część wody z zalewu.
Dopłynęliśmy w końcu do tamy wieńczącej zalew. I właściwie od tego momentu zaczął się najgorszy dzień spływu.
Najpierw okazało się, że za tamą poziom wody jest bardzo niski, a kanał jest trochę zarośnięty. Wodowanie kajaków też było bardzo uciążliwe, bowiem pionowe ściany kanału miały z dobre 180 cm wysokości. Na szczęście w kanale wody było ledwo pod kolana i można było w nim brodzić. Przy wnoszeniu jednego z kajaków Biały oparł nogę o niezbyt pewny pieniek po starym drzewie i runął do wody ze sporej wysokości. Miał bardzo dużo szczęścia, bo tylko parę cm dzieliło go od nadziania się na podwodny kołek.
Po przepłynięciu kilkunastu metrów okazało się, że musimy wysiąść z kajaków i zacząć je holować wody było zaledwie na 10-15 cm. Dno usiane było kamieniami na szczęście po kolejnych kilkunastu metrach wody trochę przybyło i można było powolutku wskakiwać do kajaków. Niestety w międzyczasie popsuła się pogoda – co prawda nie padało, ale pochłodniało i niebo zasnuły szare chmury. Do Krępska zostało nam do przepłynięcia około 5 km zaczęliśmy więc ambitnie wiosłować żeby uciec przed burzą. Po drodze przebiliśmy się przez parę bystrzy z bardzo kamienistym dnem – za każdym razem, kiedy jakiś większy kamień prześlizgiwał się po dni mojego składaka zastanawiałem się czy złapiemy dziurę czy nie. Niski poziom wody spowodował, że owe bystrza stały się niebezpieczne dla składaków. Minęliśmy Zabrodzie i biwak indiański i po prawej stronie wypływ Dobrzycy. Słyszeliśmy już grzmoty za naszymi plecami a niebo zrobiło się ciemno-szare. Dopływaliśmy już do mostu kolejowego trasy Piła - Jastrowie, kiedy na naszej trasie tuż za zakrętem pojawiło się niegroźnie na pierwszy rzut oka zwałowisko kilku drzew. Po podpłynięciu okazało się, że nurt jest bardzo bystry. Któryś z kajaków utkną na przewalonym w poprzek nurtu drzewie – reszta zaczęła dobijać. To był moment – usłyszeliśmy tylko plusk, po czym zobaczyliśmy Uli i Torstena w wodzie ich kolorowe rzeczy płynące wraz z nurtem. Nie myśląc wiele zaczęliśmy je wyławiać. Uli i Torsten złapali klasyczną wywrotkę. Całe szczęście, że w miejscu gdzie nie było bardzo głęboko. Wzięliśmy ich rzeczy do naszych kajaków, po czym odwróciliśmy w czterech kajak i wylaliśmy z niego wodę. I jak by było mało lunął deszcz – szybko spakowaliśmy się i ostrożnie przeprawili przez zwałowisko.
Nagle zrobiło się ciemno, a deszcz lał z taką siłą, że właściwie tworzył ścianę wodną. Iskry i Olki popłynęli przodem i straciliśmy z nimi kontakt. Pamiętam, że jak wpływałem pod dość potężny, kamienno-ceglany most kolejowy nie widziałem absolutnie nic. Ze sporym strachem, bowiem doświadczenie nauczyło mnie, że zwykle w nurcie pod mostem znajdują się jakieś pozostałości po jego budowie albo poprzedniku mocno hamowałem kajak żeby zminimalizować impet ewentualnego uderzenia. Jak wypłynęliśmy wkoło nasz szalała burza, a zaraz za mostem rozpoczynał się las i znajdowało się spore bystrze z kamienistym dnem. Deszcz zlewał mi oczy i właściwie płynąłem po omacku, parę razy obróciło nas prawie na kamieniach. Postanowiłem dobić do brzegu jak dobijaliśmy widziałem przez mgłę jak minęli nas Szuja z Białym, krzyknąłem żeby się zatrzymali. W tym czasie zaczęły bić pioruny – myśleliśmy, że zaraz któryś z nich w nas trafi. Zobaczyliśmy jak Szuja i Biały dobili do brzegi kilkanaście metrów przed nami – podpłynęliśmy i dobiliśmy do nich. Potem dopłynęli Uli i Torsten. Przycumowaliśmy kajaki i zbiliśmy się w kupkę na brzegu oczekując aż nawałnica trochę zelżeje. Najgorsze było to ze dzień zbliżał się ku końcowi i nie mieliśmy zbyt wiele czasu na “czekanie”. Teren wokoło nas też nie sprzyjał biwakowi – krzaki, podmokły teren i stroma skarpa. Zastanawialiśmy się, co robić marznąć i modląc się żeby piorun w nas nie trafił. Dodatkowo nie wiedzieliśmy, co działo się z Iskrami i Olkami. Zdaliśmy sobie wtedy wszyscy sprawę, jaka przyroda jest potężna i jak my od niej uzależnieni. W końcu deszcz trochę zelżał – postanowiliśmy wolno płynąć. Do biwaku zostało, bowiem jakieś 1,5 –2 km, a tam czekały na nas wiaty. Po kilkunastu metrach spotkaliśmy Iskrów, którzy też dobili do brzegu żeby przeczekać burzę. Dołączyli do nas i płynęliśmy już razem zwartą kupą. Deszcz powoli malał. Po kilkuset metrach spotkaliśmy Olków, którzy już rozbijali namiot na polance. Krzyknęliśmy żeby do nas dobili, bo cel naszej drogi – biwak w Krępsku już jest niedaleko. Po kilkunastu minutach dobijaliśmy już do brzegu i wypakowywaliśmy rzeczy pod suche wiaty, gdzie czekali sąsiedzi z poprzedniego noclegu ze zdziwioną miną, przecież zapowiadali ulewy pod wieczór?! Może, ale nam nikt nie zapowiedział.
Ale to jeszcze nie koniec – okazało się bowiem, że po wypakowaniu rzeczy kajak Iskrów zniknął – odpłynął z biegiem rzeki. Najprawdopodobniej był za słabo przywiązany. Iskra z Shuyą wskoczyli w kajak Ola i szybko popłynęli w dół Piławy. Po kilkudziesięciu metrach znaleźli kajak – cały i zdrowy – na szczęście utknął niegroźnie na jednej z przeszkód. Rozbiliśmy namioty i przebrawszy się w suche rzeczy (całe szczęście, że takie się uchowały) zasiedliśmy już po ciemku do przyrządzania obiado-kolacji. Okazało się też, że z powodu ulewy nie można było upiec nam ryb i znowu kolacja we własnym zakresie. Bez ogniska, jedynie wokół świeczek posiedzieliśmy i pogadaliśmy i... spać po ciężkim dniu.
Tego dnia na niebie panowało lekki zachmurzenie, ale na szczęście nie padało. Rano po śniadaniu Shuya, Olek i Torsten poszli po samochody do P. Obrockiego do Tarnowa. Do Dobrzycy postanowiliśmy spłynąć bez bagaży pozostawiając je w samochodach. Panowie przeprowadzili potem jeden samochód do Dobrzycy a drugi pozostał w Krępsku. Z Krępska do Dobrzycy jest około 5 kilometrów. Ostatni odcinek spływu Piławą pokonaliśmy bez bagażu, lekkimi kajakami. Trasa jest bardzo malownicza bez większych przeszkód, po drodze minęliśmy kilka zwalonych drzew, ale nie było kłopotu z ich ominięciem.
Ten odcinek to miły i przyjemny kawałem akurat na godzinkę płynięcia. My jednak nie chcieliśmy zbyt szybko kończyć tego spływu i zabrało nam to ok. 3 godzin. Odcinek ten znaliśmy z Gwdy-epilogu. Wtedy płynęliśmy z bagażami pod prąd, teraz bez bagaży, z prądem po znanej rzece.
W Dobrzycy dobiliśmy do dzikiego pola biwakowego po prawej stronie jakieś 200 metrów przed ujściem Piławy do Gwdy. Szybko wysiedliśmy i robiliśmy namioty. Iskra i Cypis popłynęli po drewno na drugi brzeg i rozpoczęliśmy przygotowania do imprezy pożegnalnej. Wskazówka dla innych. Po prawej stronie rzeki, gdzie znajduje się to miejsce, drewno jest wyzbierane. Ktoś pojechał po kiełbaski i piwko a Uli miała fazę na rąbanie drewna. Na szczęście wieczorem wypogodziło się i wyszło nawet słońce. Wkrótce zapłonęło ognisko i przy dźwiękach gitary śpiewaliśmy i bawiliśmy się aż Biały swoim charakterystycznym niekontrolowanym padem dał znać do zakończenia imprezy. Wszyscy przyznali, że było to chyba najsympatyczniejsze ognisko tego spływu.
Tego dnia wcześnie wstaliśmy, 3-miejska ekipa miała transport na 10 rano. Po ich wyjeździe Szczecin i Berlin wyjechali a deszcz jakby od smutku zaczął padać.
Co dalej?