SŁUPIA
Opis spływu Słupią: kolor czarny:
Misiak, kolor czerwony: Cypis
To był spływ... Mały kajakarski Camel Trophy. Kolega Iskra podsumował naszą wyprawę podczas już drugiego dnia spływy – taaakkk. – klub kajakowy CZUBEK. Przygoda miała miejsce na przełomie pierwszej i drugiej dekady lipca 1997 r. Trasa liczy
ok.123 km (począwszy do jez. Gowidlińskiego w Gowidlinie)
ok.111 km (od miejsca, gdzie zaczęliśmy spływ, pom. Sulęczynem a Parchowem)
ok.65 km (od miejsca naszego startu do leśniczówki Łysomiczki; z tego przepłynęliśmy ok. 43 km, a przejechaliśmy lądem ok.12 km)
Woda jest czysta, gdyż jedynym miastem w biegu Słupi jest Słupsk i to dopiero pod koniec trasy. Rzeka płynie przez piękne lasy położone w Parku Krajobrazowym „Dolina Słupi”.
Na rzece leży kilka w miarę
równolegle rozłożonych jezior (Żukowskie, Głębokie,
Konradowo, Krzynia). Spływ, przede wszystkim w swojej pierwszej połowie
tj. do wsi Gałąźnia był bardzo męczący i uciążliwy, a rzeka sprawiała wiele
kłopotu. W sytuacji, gdy przeciętnie na innych rzekach dziennie robiliśmy bez
problemu 15-20 km, to tu przez pierwsze trzy dni sukcesem było 5-10 km.
Składało się na to przede wszystkim bardzo dużo zwalonych drzew, gałęzi i
krzewów, wymagających nie tylko opływania, ale bardzo często wyrąbywania a także wiele płycizn, gdzie koniecznym było
wielokrotne wysiadanie z kajaka i to wręcz obu osób. Już najmniej z tego
wszystkiego było po drodze kamieni. Mielizny często
przechodziły niespodziewanie w głębie tak że prowadząc kajak wpadało się nagle
po pas w wodę.
Niemniej jednak, już po spływie przyszła duża satysfakcja z pokonania tej najdzikszej z moich (i naszych tj. moich przyjaciół) rzek, która dostarczyła wiele wrażeń. W jej trakcie udało nam się spotkać na wyciągnięcie ręki (dosłownie !) czarnego bociana (niestety, niewykluczone, że biedak miał złamane skrzydło i to była główna przyczyna spotkania).
Zupełnie oddzielna historia na tym spływie to przenoski Pominę tu wielokrotne konieczności przeciskania kajaka pod pniem lub przenoszenia go nad wpół zatopionym drzewem itp. Na trasie są co najmniej cztery przenoski (mam nadzieję, że pamiętam dobrze), a dwie z nich wymagały udziału traktora z przyczepą (przynajmniej w naszym wypadku); jedna była krótka i łatwa. Opiszę je bliżej przy charakterystyce etapów.
Infrastruktura biwakowa istnieje właściwie tylko w dolnym biegu, poniżej wsi Gałąźnia Mała. Wcześniej zorganizowanych miejsc biwakowych prawie nie ma. Wiąże się to bez wątpienia z dzikością rzeki, która ze względu na swój charakter (oby taki pozostał) gości bardzo mało turystów (przynajmniej kajakowych). Niech za komentarz wystarczy, iż przez tydzień spotkaliśmy poza nami jednego (!) kajakarza. A był to środek upalnego lipca (notabene, akurat w tym samym czasie 1/3 Polski tonęła pod wodą w czasie sławetnej powodzi 1997 roku, o czym dowiedzieliśmy się dopiero na dworcu w Słupsku; tymczasem w czasie naszego spływania prawie nie padało).
Jeśli chodzi o początek spływu to właściwie istnieją dwa podstawowe warianty:
dla tych którzy chcą minimum uciążliwości (relatywnie) - proponuję zacząć od wspomnianej wsi Gałąźnia Mała i dopłynąć do Słupska (ewentualnie dalej do Ustki)
dla tych, którzy lubią być „twardzielami” - tu sugerowałbym start w okolicach Sulęczyna lub we wsi Soszyca
Koniec, jak zawsze, wg indywidualnych potrzeb i uznania. Nadaje się do tego małe pole biwakowe przy leśniczówce Łysomiczki, na drodze z Dębnicy Kaszubskiej do Podwilczyna (myśmy tu skończyli), ale można skończyć w Słupsku, albo nawet w Bałtyku w Ustce.
A etapy naszej wodnej biby kształtowały się tak:
okolice Sulęczyna – Nowe Pole - jez. Żukowskie
(ok.7 km); na miejsce startu
wybraliśmy łąkę koło mostu położonego na leśnej drodze. Na drogę tą zjeżdża się
w prawo mniej więcej w połowie drogi pomiędzy Sulęczynem a Parchowem (ok. 1-1,5
km za stacją benzynową Rafinerii Gdańskiej), przy starym kamiennym
drogowskazie.”. Obok stoi samotne gospodarstwo (leśniczówka ?) – gospodarstwo raczej, a więc nocleg prawdopodobnie
wymaga zgody mieszkających tam ludzi. Start z Sulęczyna lub wyżej (z jez.
Gowidlińskiego) sprowadzi się praktycznie do spływu górskiego (o ile głębokość
rzeki w ogóle pozwoli spływać), a dla kajaków składanych będzie to „ostatnia
droga”. Już po paru metrach musieliśmy wyskakiwać z kajaków i ciągnąć je, gdyż
płycizny uniemożliwiały normalny spływ, a co krótki odstęp czasu trafialiśmy na
zwalone drzewo. Dalej jakoś dopłynęliśmy do jez. Żukowskiego, gdzie m.in.
napotkaliśmy dzika hodowanego w zagrodzie :)) Nocowaliśmy tuż przy wypływie
Słupi z jeziora, przy mostku po lewej stronie na
terenie prywatnym. Właścicielem był bardzo charakterystyczny podówczas człowiek przez to że miał
złamaną prawą rękę i jeździł nawalony jak bąk maluchem cały czas na pierwszym
biegu. Kiedy się zbliżał był słyszalny od dobrego kilometra.
jez. Żukowskie – okolice leśniczówki Gołębia Góra (ok.13 km);
Po jakimś kilometrze od wypłynięcia z jeziora Żukowskiego dopłynęliśmy do miejscowości Młynki gdzie jest tama i zaczyna się betonowy kanał doprowadzający wodę do elektrowni. W tym miejscu niestety musieliśmy wyskoczyć z kajaków i pomyśleć co dalej gdyż z naszej cudownej mapy wynikało, że możemy śmiało dopłynąć do samej elektrowni. A tu niestety pojawiła się tama z przepustami i ogrodzenie z siatki którą raczej trudno było sforsować. Na całe szczęście właściciel stojącego obok gospodarstwa za kilka piw zgodził się przetransportować nasze cztery kajaki. I tak - jak się okazało potem - nasz spływ trwale przekształcił się w spływo-zjazd. Traktorem z rozpadającą się 70 letnią przyczepą przewieźliśmy się do mostu w miejscowości Soszyca (również tu można zacząć spływ). W Soszycy też czekała na nas niespodzianka, zaraz za mostem okazało soę że w wodzie są pozostałości po poprzednim moście przesuniętym poprzednio nieco w dół rzeki i musieliśmy przeprowadzać nasze leciwe składaki przez tę przeszkodę. Naprawdę nurt w tym miejscy jest bardzo bystry – Iskra mało nie złamał sobie ręki bo noga utknęła mu między kamieniami pod wodą a ręka którą trzymał kajak zakleszczyła się między rufą a sterem. Na szczęście nic oprócz paru zadrapań i siniaków się nie stało.
Dalej trasa wiedzie przez
najdziksze fragmenty rzeki, pełne zwalonych drzew, gałęzi, zakrętów. Po jednej
i drugiej stronie znajduje się kilka rezerwatów przyrody. To tutaj, ciągnąc z
powodu małej głębokości kajaki, wyszliśmy z zza zakrętu i spotkaliśmy się oko w
oko ze wspomnianym czarnym bocianem. Biedak musiał być straszliwie
przestraszony, co zresztą było widać. Tutaj też utopiliśmy siekierę w czasie
walki z jednym z tarasujących drogę drzew. Tutaj też w końcu Iskra z Białym
rozwalili kajak, dziurawiąc go. Trzeba było przez to lądować w parszywym
miejscu (podmokłym) i wynosić kajaki z dobre 150 m od brzegu, na znacznie wyżej
położony ,ale za to suchy teren. Nastroje po tym etapie były parszywe, gdyż
nikt się nie spodziewał takiej „amazonki’, a i pogoda jeszcze się nie
zdeklarowała czy będzie padać, czy przygrzewać słońcem. Pamiętam nawet głosy żebyśmy wracali, dawaliśmy sobie jeszcze jeden dzień
takiego konga i jak się nie poprawi to bunt.
Leśniczówka Gołębia Góra –zalew Bytowa (ok.9 km);
Etap bez zmian tj. dalsze użeranie się z rzeką, ale dzicz jest mimo wszystko genialna, ani śladu człowieka.... Odcinek dający mocno w kość. Po jakiś 5 km dopływa się do rozjazdu; płynąc prosto można dotrzeć do jeziora Głębokiego, nad którym wg mapy na płn. brzegu leży czynny latem kemping (nie wiedziałem, więc nie jest to informacja pewna). Myśmy zaś skręcili w lewo i po niecałym kilometrze wpłynęliśmy na rozlewisko Słupi, zwane na niektórych mapach jez. Bytów. Bardzo śliczne to miejsce i wreszcie pozwala trochę odpocząć od wcześniejszej mordęgi. Rozlewisko ciągnie się w kierunku południowo-zachodnim, potem południowym, by skręcić w końcu na wschód. Na nocleg znaleźliśmy urocze miejsce biwakowe po prawej stronie, jakieś 200 metrów przed skrętem rozlewiska na wschód. Naprawdę miejsce to dało nam wiarę, że będzie lepiej. Idealne miejsce do kąpieli. W pobliżu była leśna droga, ale nie spenetrowaliśmy jej biegu.
Zalew Bytowa - Gałąźnia Mała (ok.20 km - teoretycznie !!!);
Zapakowaliśmy rano kajaki, wsiedliśmy i .... wysiedliśmy po 200 m. Okazało się, że rozlewisko rzeki powstało w wyniku postawienia tamy wodnej (o której nic nie wiedzieliśmy, gdyż przed spływem nie mieliśmy prawie żadnych informacji o rzece). Z mapy z resztą wynikało że nie ma tam żadnej tamy, a rzeka płynie sobie swobodnie dalej. Szkoda również, że nikomu nie chciało się ruszyć tyłka na wspomnianej drodze przy naszym obozowisku, gdyż oszczędzilibyśmy sobie dużo czasu i roboty, bo szlak prowadził właśnie do tamy.
Sama tama, to jednak pół biedy. Z wyglądu można było przypuszczać, że nie ruszano jej przynajmniej z 20 lat. Najgorzej, że rzeka za nią jest totalnie zarośnięta i nie ma praktycznie możliwości zwodowania kajaków. Tak jest przynajmniej do wsi Krosnowo tj. przez około 1,5 kilometra. Z uwagi na to, że gonił nas trochę czas i nie mogliśmy go marnować na poszukiwanie na piechotę miejsca wodowania za Krosnowem (chodź i tak spróbowaliśmy, ale w bardzo ograniczonym zakresie i bez skutku – błądząc po okolicznych lasach już żeśmy słyszeli plusk wody ale niestety nie udało się znaleźć niczego poza strumyczkiem, w którym z trudem pływała by żaba. ), a w dodatku informacje tubylców, co do możliwości spływania pomiędzy Krosnowem a Gałąźnią były totalnie sprzeczne, zdecydowaliśmy się znowu skorzystać z pomocy miejscowych rolników i ich traktorów. Były jednak akurat żniwa i zanim w końcu prawie siłą zmusiliśmy jednego z gospodarzy do pomocy minął łącznie prawie cały dzień.
Koniec końców ok. 17.00 wyładowaliśmy kajaki, toboły i siebie z ciągnika URSUS „ileś tam” i przyczepy we wsi Gałąźnia Mała, przy moście drogowym. Rzeka jest w tym miejscu dość szeroka (jakieś 10 m) płytka, a dno jest kamieniste i mocno zasyfione przez okoliczną ludność która chyba sobie z tego fragmentu rzeki zrobiła śmietnik na opony, puszki itp. Obok na brzegu są duże polany, na których można rozbić namioty. Ponieważ jednak realnym stawało się, że będziemy główną atrakcją wieczoru dla miejscowych, szybko się spakowaliśmy i ruszyliśmy dalej, bo wg mapki, kawałek dalej miało być zorganizowane miejsce biwakowe. I faktycznie było, tyle że kilkadziesiąt metrów przed nim leżało zwalone w poprzek nurtu drzewo, połową pnia wystające do góry, a brzeg po obu stronach niemal wykluczał możliwość obejścia... Opatrzność jednak czuwała, bo łażąc po drzewie zauważyliśmy z Szują, że stopniowo coraz bardziej się zatapia, w związku z czym pomogliśmy mu, co w końcu umożliwiło przepchnięcie kajaków nad podtopionym drzewie. Inna teoria głosi, że owe drzewo wcale się nie zagłębiało co raz niżej w wodę lecz o dziwo przybywało wody. Poparcie tej teorii rozwinę później. Należy też uważać na odcinku od mostu do rzeczonego pola biwakowego. W wodzie znajdują się zupełnie nie wiadomo skąd pnie drzew z wystającymi ostrymi konarami. Na jeden taki konar wpadliśmy naszym Neptunem i połamaliśmy w drzazgi wzdłużnicę tuż przy dnie kajaka. Na szczęście nie przebiliśmy poszycia – w przeciwnym razie ciężko by wyławiało się sprzęt z wody bo nurt był szybki, rzeka dość głęboka a brzegi strome i niedostępne. Przenocowaliśmy wreszcie na wspomnianym biwaku. Tutaj tez minął nas jedyny kajakarz na całym spływie (o ile nie była to zjawa).
Uzasadnienie
teorii podniesienia się wody w rzece.
Podczas
naszego pobytu na polu w Gałęźni miał miejsce pewien zadziwiający fakt. Zaraz
po wyciągnięciu kajaków na brzeg i rozbiciu namiotów zanieśliśmy nasze zapasy
browca na brzeg rzeki aby je schłodzić. Położyliśmy butelki w rzędzie w wodzie
tak aby były kompletnie zakryte. Następnie rozpaliliśmy ognisko,
przyrządziliśmy i zjedliśmy obiado-kolację. Zasiedliśmy w końcu do ognia i
rozpoczęliśmy tradycyjną wieczorną pogawędkę z piwem i gitarą. Iskra poszedł po
piwo. Przyniósł kilka butelek i powiedział – Cypis ale te piwa to trzeba było
włożyć do wody, a nie kłaść na brzegu, tak to one się nigdy nie schłodzą.
Oczywiście zaprotestowałem, przecież włożyliśmy je do wody. No to chodźmy
zobaczyć. Gdy podeszliśmy do brzegu oczom naszym ukazał się dziwny widok.
Wszystkie butelki piwa leżały na brzegu- prawie suche, a linia wody była o
jakieś 30-40 cm poniżej. Wówczas zauważyliśmy, że w istocie poziom rzeki opadł
mocno w dół. Oczywiście śmialiśmy się z tego cały wieczór. Powodem takiego
wahania stanu rzeki jest najprawdopodobniej elektrownia w Gałęźni. Widocznie w
określonych godzinach ze zbiorników jest spuszczana woda do rzeki i wówczas jej
poziom podnosi się na krotki czas. Bardzo ciekawe zjawisko.
Gałąźnia Mała - leśniczówka Łysomiczki (ok.16 km);
Etap łatwy (choć z dwiema przenoskami), a jednak w niewiadomy sposób Cypis z Magdą zdołali się wywalić. Chwila nieuwagi na - wydawało by się prostej - przeszkodzie i pływamy...Wszystko przez gałąź- mieliśmy do wyboru: albo się na nią nadziać albo się jej złapać. Złapaliśmy się jej ale kajak zrobił swoje – uciekł nam spod tyłków. Na szczęście obyło się bez większych strat – jak to „bez większych strat” – utopiłem sobie trampka i zalałem wodą krótkofalówkę, a rzeka chyba się zemściła, że dała się pokonać w górnym biegu.
Pierwsze jezioro to Konradowo:
ładne, otoczone głębokim lasem. W jego końcowej części rzecz wspaniała; wyspa
mniej więcej 5 metrów na 10, z dwoma czy trzema drzewami, z ostro urwanym
brzegiem na wysokość jakichś 30-40 cm nad poziom wody. Jest miejsce na jakieś
3-5 namiotów (ale wtedy nie zostaje już na nic więcej). Jakiegoś ataku śmiechu
tam dostaliśmy wszyscy, ale niestety nie mogliśmy zostać...Wypiliśmy też romantycznie po kubku kawy.
Za jeziorem kanał ok. 1 km długości i mała elektrownia wodna. Przenoska ok. 200 m, po prawej stronie. Po drodze przepływaliśmy przez bardzo tajemnicze i mroczne bagna, które w słońcu wydawały się niepozorne ale po zmroku nie chciał bym tam przepływać. Dodają one pewnego smaczku całej rzece. Dalej dopływamy do jez. Krzynia, na końcu którego znajduje się wioska Krzynia z ośrodkiem wczasowym (można zrobić zakupy i wszamać coś ciepłego). Pamiętam, że przepłynięcie przez to jezioro wszystkich porządnie zmęczyło. Albo dlatego, że wiał nam wiatr w twarz albo byliśmy już mocno wycieńczeni. Tutaj druga przenoska, również przy elektrowni wodnej, po lewej stronie, też jakieś 150-200 m.
Dalej rzeka wiedzie trasą pośród
łąk, szeroko na 5-6 m, nie prowokując większych przeszkód, choć dość mocno
meandruje. Dopiero pod koniec rzeka znów chowa się w las. Cypis zgubił tutaj
swój brązowy kapelusz, taki jak nosił Włóczykij w „Muminkach”. Jakby ktoś go
znalazł, to niech da znać :)) Na tym odcinku rzeki
zaczyna się tzw. „wietnamka”. Tuż przy brzegu wyrastają małe krzewo-drzewa o
dość gęstych gałęziach, które potrafią zagrodzić całkowicie przepłynięcie. Nurt
rzeki też nie należy do leniwych . Parokrotnie obróciło nam kajak właśnie na
takich przeszkodach, a Szuja nawet utkną na dłużej gdy właśnie jedno takie
ścierwiaste ni to drzewo zaczepiło się o ster i nie chciało go uwolnić.
Nocleg na małym polu biwakowym
(chyba bezpłatnym) przy moście drogowym na trasie z Dębnicy Kaszubskiej do
Łysomic i Podwilczyna. Obok jest leśniczówka i nadleśnictwo Dębnica Kaszubska,
z których można ewentualnie wziąć wodę kranówę. Można też iść na piechotę do
Dębnicy (jakieś 40 minut spaceru), która jest dużą miejscowością, nie
ograniczającą się tylko do sklepów spożywczych. Jest tam też interesujący
architektonicznie kościół. Nie chcę natomiast urazić szlachetnych Dębniczan,
ale doszły nas słuchy (nie wiem na ile prawdziwe), że miejscowa młodzież
(zwłaszcza ta bardziej wyrośnięta) miała ochotę na nocne odwiedziny naszego
pola. Na szczęście mocna ekipa wysłana na zwiady (po
piwo) do wioseczki spoiła alkoholem co bardziej krewką młodzież, tak że tamta
nie mogła się za bardzo ruszać. Dzięki poświęceniu naszych antybohaterów reszta
spływu mogła spać spokojnie.
Na tym polu zakończyliśmy nasz spływ, gdyż dysponowaliśmy własnym transportem samochodowym. Dalsza trasa to:
Łysomiczki - Słupsk (ok.20 km)
Słupsk - Ustka (ok.26 cm)
Cytat spływu: Szukajcie tam, gdzie wpadła. [o próbach
odzyskania utopionej w czasie torowania trasy siekiery] - autor: oczywiście Biały, stojąc
po pas w wodzie i przytrzymując kajaki i Panie w kajakach aby nie odpłynęły bez
nas.
Aby przejść do strony głównej kliknij tutaj
Aby przejść do innych opisów rzek kliknij tutaj