Litwa - Białoruś
- Łotwa - Estonia
październik 2005 Wstępne plany na wyjazd były rowerowe: samochodem do Wilna, zwiedzanie miasta rowerem, najwyższa "góra" na Litwie (Juozapines Kalnas, 294 m n.p.m.), przejazd na Białoruś na najwyższe tamtejsze wzniesienie (Góra Dzierżyńskiego, 345 m n.p.m.), powrót do Wilna i ewentualne zwiedzenie czegoś samochodem w powrotnej drodze (Troki, Kowno). Pogoda nieco zweryfikowała te plany, spanie pod namiotem w przymrozkach wydało nam się niewygodne, a i jadąc tylko samochodem zyskiwaliśmy większą mobilność i okazję do pojechania także na Łotwę i do Estonii. Wizę białoruską uzyskaliśmy za 6$ w konsulacie w Gdańsku (trzy dni oczekiwania - od ręki kosztuje 11$). Wizę dostaliśmy bez problemu mimo, że nie mieliśmy na wniosku żadnej osoby ani instytucji zapraszającej, nie podaliśmy miejsca noclegu, w środkach transportu wpisaliśmy rower, a trasę przejazdu pozostawiliśmy niewypełnioną. 26. października, środa Wyjeżdżamy o 21-ej i po 6 godzinach (trasa przez Elbląg, Pasłęk, Lidzbark, Kętrzyn, Olecko, Suwałki) jesteśmy na przejściu w Budzisku. Ciężarówki mają około kilometrową kolejkę, my przemykamy bez czekania. 27. października, czwartek Jedziemy w stronę Wilna przez Mariampol i Priene, gdzie robimy sobie postój nad Niemnem. Dwa razy od wyjazdu zmieniamy się za kółkiem, ale na kilkadziesiąt kilometrów przed Trokami nie dajemy rady i idziemy spać na parkingu. Jest zimno i bez odpalania silnika i ogrzewania co pewien czas nie idzie wytrzymać. Po trzech godzinkach wstajemy i jedziemy dalej. Zimno, pada i wieje niestety. W Trokach po ósmej (po przekroczeniu granicy czas godzina do przodu). Pusto wszędzie, w jedynym otwartym barze bierzemy kawę i kibina (spory pieróg z mięsem) - 11 litów 2 osoby. Idziemy na zwiedzanie zamku. Mimo wiatru i prawie ujemnej temperatury przy moście dostajemy propozycje rejsu po jeziorze. Łódką wielkości Omegi. Przebiegamy naokoło zamku, kilka zdjęć i do samochodu. Obrzeżami Wilna kierujemy się na wschód w stronę granicy z Białorusią. Cel - najwyższa góra na Litwie: Juozapines Kalnas 294 m n.p.m.
Korzystamy z polskiego atlasu drogowego, który obejmuje kawałek Litwy. Na granicy ostatniego arkusza jest zaznaczone niepodpisane wzniesienie, które uznajemy za naszą górę. Przez następne pół godziny bez powodzenia eksplorujemy okoliczne pagórki (na szczęście z netu wiemy, że na "naszej" górze powinien być głaz z napisem). Spotkany na odludziu tubylec jest niezbyt zorientowany o jaką górę nam chodzi, w końcu coś sobie przypomina i machnięciem ręki na wschód określa nam kierunek. Wracamy na drogę do Medininkai, raz jeszcze pytamy człowieka przy campingu o drogę i w końcu za tablicą z nazwą miejscowości odnajdujemy wskaz na Juozapines. Szczyt mało wybitny, z głazem, na którym wyryta data 1253 (miała wtedy miejsce koronacja jedynego króla Litwy - Mendoga). Zdjęcia i jedziemy do Wilna. Samochód parkujemy pod dworcem (2 lt na dwie godziny) i idziemy pozałatwiać "sprawy techniczne": dowiadujemy się o pociąg do Mińska (6:41, 18,20 lt), znajdujemy całodobowy bank z kantorem (Parex Bankas, przy dworcu), dopytujemy o ceny parkingu (18 lt / doba) i szukamy schroniska, na które kierują strzałki pod dworcem. Schronisko w ładnym miejscu, ale wymarłe - nikt nam nie otwiera. Trafiamy pod Ostrą Bramę, a potem do pięknej hali targowej, gdzie słychać używane naprzemiennie litewski, polski i rosyjski. Następny przystanek to czeburekarnia przy dworcu autobusowym (ogromny i niestety tłusty czeburek z baraniną za 3 lt) i informacja turystyczna (wcześniej zamknięta z niewiadomych przyczyn). Dostajemy wykaz hosteli w okolicy i idziemy się lokować. Pierwszy strzał "A Hostel" przy St. Stepona 15 - chcą 31 lt za łóżko w pokoju ośmioosobowym (www.ahostel.lt). Zostajemy. Już po rozlokowaniu znajdujemy jeszcze niedaleko kolejny hostel "Vlaspa" (ta sama ulica, nr 11), gdzie mielibyśmy za 30 lt od łba pokój dwuosobowy. Korzystając z broszurek pobranych w informacji robimy trasę po starówce. Przy głównych arteriach bardzo bogate sklepy znanych marek. Najwięcej butów. Od czasu do czasu popaduje. Oglądamy Wilno spod Baszty Giedymina (dla wygodnych jest kolejka szynowa - 2 lt góra / dół, 1 lt w jedną stronę), kawa ciastko w cukierni i wracamy. Zakupy w IKI (miejscowa mniejsza sieć supermarketów - www.iki.lt), w schronisku kolacja i jeszcze na piwko do pubu na naszej ulicy. Spać koło 23-iej. 28. października, piątek Wstajemy o 5:30, śniadanie na bazie kefiru i pieczywa i jedziemy odstawiać samochód na parking. W pociągu w miarę pusto. Na granicy bardzo spokojnie, żadnych pytań, grzebania po plecakach itp. Celnik co prawda informuje nas, że musimy wykupić "strachowkę" (obowiązkowe ubezpieczenie zdrowotne), ale potem o nas zapomina. Być może też źle go zrozumieliśmy. Drogę od granicy do Mińska przesypiamy. Na miejscu jesteśmy o 10:20. Spodziewaliśmy się różnych rzeczy, ale nie dworca odpicowanego jak zachodnie lotnisko. Czysto, schludnie, nowocześnie. Nasze obawy, że nie uda nam się wymienić pieniędzy teraz wydają się śmieszne: kantory co krok, w tym także całodobowe (za $ dostaliśmy 2140 białoruskich rubli). W dworcowym barze kawa i drożdżówa. Wstępny pomysł, żeby dogadać się z taksówkarzem na przejazd pod górę Dzierżyńskiego (jakieś 40-50 km) upada - nie liczymy, że stołeczny taksówkarz pojedzie za cenę, którą bylibyśmy skłonni zapłacić. Znajdujemy pociąg do Dzierżyńska (stacja położona jakieś 2 kilometry od miasta nazywa się Kajdanowo), kupujemy bilety (1500 rubli). Kierunek na Baranowicze i Brześć. Do pociągu mamy jeszcze godzinę z kawałkiem - idziemy więc na spacer po centrum. Szerokie ulice, czysto, równe chodniki, dużo mundurowych. Ulice Marksa, Lenina, Kirowa, Internacjonalna itd. W powrotnej drodze na dworzec mijamy "bank kwater" ale już nie mamy czasu tam zajrzeć. Pociąg nabity do granic, stoimy całą drogę w przedsionku sącząc piwko pod obwarzanki. W Kajdanowie podczas sprawdzania pociągu powrotnego ucieka nam autobus do centrum Dzierżyńska. Siedzimy na ławce, popalamy i zastanawiamy się jak dojechać na górę. Pojawiają się taksówki - idziemy negocjować. Wystarczy tylko, że powiedzieliśmy "Skirmuntowo"?, a kierowca już wiedział "na horu"? I zażądał 50 000 rubli (koło 25$). Odeszliśmy na bok i po krótkiej naradzie postanowiliśmy w ogóle nie gadać tylko iść popytać o trasę marszrutki, która właśnie zajechała. Taksówkarz nas zatrzymał zagadując tym razem ile byśmy dali. Dalibyśmy 30 000 - i na tyle się zgodził. Cóż - mogliśmy zaczynać od 10 000... 20 minutowa przejażdżka i jesteśmy w Skirmuntowie, po wjeździe do wsi jest droga w prawo do kołchozu - trzeba wjechać na jego teren, za bramą w lewo i za znakiem zakazu wjazdu widać niewielki kopczyk z granitową tablicą (Hara Dzierżyn'skaja wyszjeiszczaja kropka Biełarusi. Wyszynja 345 m nad uzrouniem mora). Pod spodem kawałek betonu z napisem wykonanym odręcznie (Sława Bohu! Hara im. Jisusa Christa /---nieczytelne ---/ Nazwana imieniem Hospoda 8.08.2003. Cierkow Jisusa Christa). Góra nie ma żadnej wyraźnej kulminacji, jest zryta przez spychacze - w oczy rzucają się przede wszystkim będące w koszmarnym stanie kołchozowe budynki. Papierosek, zdjęcie, pogaduszki z kierowcą i śmigamy z powrotem. Taksówkarz pokazuje nam po drodze Dzierżyńsk. O 15 z powrotem na dworcu i trafiamy akurat na lekko spóźniony pociąg do Mińska. Po drodze zastanawiamy się co zrobić z taką ilością czasu, którą mamy po błyskawicznym zdobyciu góry. Decydujemy się na Łotwę, a jak czas pozwoli, to i na Estonię. W Mińsku zaczynamy od kupienia biletów powrotnych do Wilna (15 000 rubli) i idziemy na zwiedzanie. Mamy dwie godziny - pociąg jest o 17:21. Pierwsze kroki do "banku kwater" (ulica Kirowa, między dwoma "wieżami", jakieś 200 metrów od skrzyżowania po prawej stronie). Można dostać mieszkanie od 15 do 50 $ lub pokój u ludzi w granicach 20 000 rubli. Kierujemy się w stronę "starówki" malutkiego wycinka miasta, który ostał się wojnie. Do obejścia w pięć minut. Szukamy jakiegoś fajnego baru na obiad, ale z tym najlepiej nie jest. Jak znajdujemy przytulny lokalik przy "starówce" (Byblos) to stwierdzamy, że już nie mamy za bardzo czasu i pędzimy na dworzec. Jedzenie w budce (czebureki, kibiny i piwo), za resztę rubli kupujemy piwo i do pociągu. Nie ma miejsca! Cały skład nabity - rozkładamy się w korytarzu. Przy kontroli biletów pani konduktorka nie godzi się na taką niesprawiedliwość i niemalże siłą wyrywa nas z przedsionka i znajduje miejsce między ludźmi. Przy mijaniu granicy kilku pasażerów udaje się do sklepu wolnocłowego po alkohol. Litwini pytają czy nie wieziemy za dużo wódki, ale wierzą na słowo i po bagażach nie grzebią. Po przyjeździe do Wilna, na kawę do baru, do banku po łotewską walutę (niestety brak) i po samochód. Około dwunastej ruszamy na północ. 29. października, sobota Noc spędzamy prowadząc na zmianę. Jedziemy przez Ignalinę, a granicę litewsko-łotewską przekraczamy pod Daugavpils (pol. Dyneburg). Zmiana planów, zamiast najwyższej góry na Łotwie zaczniemy od estońskiej - bo do świtu jeszcze kawał czasu. Droga przez Rezekne, Gulbene i Aluksne. Drogi zaznaczone na mapie jako "inne" okazują tutaj się nie mieć asfaltu (choć zaznaczone są na naszej mapie tak samo jak np. asfaltówka z Kętrzyna do Giżycka) - co powoduje, że około 50 kilometrów przed Gulbene tniemy po piachu (fakt, że bez większych dziur i raczej twardo). Granica łotewsko-estońska przejście Veclaucene/Murati. Dojeżdżamy pod górę (Suur Munamägi, 318 m n.p.m.) około 6 rano i do wpół do dziewiątej kimamy w aucie. Na dworze -7°, co pewien czas musimy się dogrzewać. W przeciwieństwie do Litwy i Białorusi - najwyższa góra w Estonii oferuje pełną infrastrukturę: parking, bar, tablice informacyjne, budkę z pamiątkami i wieżę widokową z windą. O tej porze roku i tak rano wszystko jest niestety nieczynne. Wieżę otwierają o 10.00 - jesteśmy tak zmarznięci, że nie czekamy. Poza tym nie mamy estońskiej waluty, a nie chcemy się rozczarować, kiedy nie przyjmą od nas dolarów (wstęp na wieżę kosztuje 15 koron - wejście schodami lub 60 koron - windą). Robimy zdjęcia i śmigamy na granicę. Jedziemy do łotewskiego Aluksne. Zaczynamy od szukania kantoru, lub banku - jest sobota, więc banki nieczynne, a kantorów nie ma. Zagadnięta rosyjskojęzyczna sprzedawczyni na targu oferuje nam zamianę dolarów na łaty. Dyskusja, czy wierzyć kobiecie czy nie, ale że jesteśmy głodni przystajemy na jej propozycje. Totalnie nie wiemy ile możemy dostać, 5 łatów z groszami uzyskane za 10$ wprawia więc nas w osłupienie. Dobrze, że wcześniej rzuciliśmy okiem na ceny w sklepie, bo chyba byśmy pani nie uwierzyli. W barze pijemy kawę, jemy omlet (jeden z nielicznych łotewskich wyrazów, który brzmi znajomo). I jedziemy na Gaizinkalns (312 m n.p.m.) - najwyższy szczyt Łotwy. Polska mapa (1:850 000) przestaje nam wystarczać, bo szczyt leży parę kilometrów od głównych dróg - kupujemy na stacji benzynowej drogową mapę Łotwy (1:500 000). Dojazd pod szczyt oznakowany słabo, dopiero na kilometr przed nim jest pierwsza tablica. Z drugiej strony już na kilka kilometrów widać ogromną kwadratową wieżę i maszt, na które można się kierować. U podnóża szczytu zakaz wjazdu i zaczątki infrastruktury narciarskiej: wypożyczalnia nart, bar, wyciąg. Wokół na kilku hektarach trwają pracę ziemne - prawdopodobnie będzie tu wypasiony ośrodek sportów zimowych. Na szczyt idziemy około 10 minut. Bardzo dobre oznakowania - na każdym stoku, czy charakterystycznym miejscu tablice w czterech językach (łotewski, rosyjski, angielski i niemiecki) z informacjami historycznymi i topograficznymi. Na szczycie około 40 metrowa wieża widokowa - niestety niedostępna - oprócz wypisanych w kilku językach zakazów wejście jest zamurowane. Jeśliby się bardzo uprzeć można by od biedy wleźć, ale stan w jakim znajduje się budowla nie zachęca do takich kroków. Z wieży zapewne piękne widoki, my możemy oglądać tylko fragmenty krajobrazu w przecinkach i niezarośniętych miejscach. Na szczycie kolejne wyciągi narciarskie. Wracamy inną drogą (przez tzw. Małą Golgotę) i przy starej skoczni narciarskiej podziwiamy kolejny piękny widok na jezioro Viesurs. Do wyboru mamy trzy drogi do Rygi - wybieramy tę, która ma najmniej piachu i najwięcej asfaltu: kierujemy się na Ergil, poczym skręcamy na południe i cały czas wzdłóż Dźwiny docieramy do Rygi. Po drodze Salaspils - w okolicach tego miasteczka w 1605 r. Chodkiewicz dał łupnia Szwedom (bitwa pod Kircholmem). Dopiero po przyjeździe do kraju dowiadujemy się, że jest gdzieś tutaj tablica w języku łotewskim i polskim przypominająca to wydarzenie. Od wjazdu do Rygi przy drodze stoją tablice podające odległość do informacji turystycznej - dzięki nim wjeżdżamy bez problemów do centrum i około 19-ej meldujemy się w informacji (czynna do 20-ej). Dostajemy adresy 3 hosteli i kantoru. Idziemy zmieniać walutę - pomału miesza nam już się wszystko: złotówki, dolary, lity, łaty, ruble... Zaopatrzeni w gotówkę idziemy do hostelu. Sondażowo odwiedzamy dwa na Marstalu iela - ceny identyczne - 7 łatów za osobę w kilkuosobowym pokoju. Jeden z nich - niestety ten który wybraliśmy - mieści się nad klubem - do późnej nocy mieliśmy więc łomot (www.riga-backpackers.com). Na starówkę nie ma wjazdu bez abonamentu, za parking 5 łatów, my parkujemy przy parkingu. Zajmujemy miejsce w pokoju i ruszamy na miasto. Pani w recepcji poleca nam dwa sympatyczne bary - korzystamy z "Pelmeni" (Kalku iela 7) - coś na kształt naszych barów mlecznych - jedzonko nabiera się samemu, a każda zupa, pierogi czy co tam jeszcze są podpisane po łotewsku - nie ma więc dumania nad menu co jest co. Bierzemy soliankę, pierogi + piwko. Zwiedzamy starówkę, bardziej bacząc na knajpy niż zabytki. Mnóstwo Anglików i Skandynawów - pewnie mają połączenia przez tanie linie... W oczy rzuca się też bardzo nachalne zachęcanie do korzystania z przeróżnych uciech cielesnych - na każdym kroku grupki młodych ludzi wciskające na siłę ulotki z salonów masaży, nocnych klubów itp. przybytków. Stare miasto za duże nie jest, tak, że przechodzimy je w wzdłuż i wszerz, zachodzimy na dworzec kolejowy, most na Dźwinie w poszukiwaniu iluminowanych widoków i pod pomnik Wolności (gwiazdy trzymane przez kobiecą postać nie są pozostałościami komunizmu jak wstępnie myśleliśmy, ale symbolizują trzy historyczne prowincje Łotwy). Po zalogowaniu się w barze (piwo lokalne 1 łat) dochodzimy do wniosku, że chyba nieco zmęczeni jesteśmy i po zrobieniu jeszcze rundy po części starówki, w której mieści się nasz hostel - wracamy i przed północą już śpimy. 30. października, niedziela Po pobudce kole 8.00 ruszamy na poszukiwanie pieczywa. Akurat pod względem sklepów "ogólnospożywczych" to ścisłe centrum wygląda dość blado. Po 20 minutach krążenia znajdujemy mały supermarket bardzo blisko hostelu - wychodząc z niego poszliśmy akurat w złą stronę. Na śniadanie kawa, rogaliki + inne wytwory piekarnicze. Z hostelowego dvd puszczamy sobie jeszcze "Dwie wieże". Z Rygi wyjeżdżamy o 11.00. Przed granicą zakupy za resztę łatów i jedziemy do Szawli na Górę Krzyży. Bardzo ładnie. W Szawlach prezentowe zakupy w IKI i przy okazji znajdujemy pseudofolkową restauracyjkę z litewskim jedzeniem, z której skwapliwie korzystamy. Tniemy sobie wygodnie autostradą na Kowno, potem odbicie na południe i na przejściu w Budzisku jesteśmy około 18. Po przekroczeniu granicy zyskujemy od razu dwie godziny: jedną za powrót z Litwy i drugą dzięki zmianie czasu w Polsce. Tym razem jedziemy przez Suwałki, Ełk, Mrągowo, Olsztyn i Ostródę. Ok. 22.30 w domu. Nie licząc zmian czasu na granicy z Rygi do Gdańska jechaliśmy ok. 13 i pół godziny. Odliczając Górę Krzyży i chyba póltoragodzinne zakupy w Szawlach możnaby się zmieścić w 11-12 godzinach. 1 $ = 2140 rubli białoruskich 1 $ = 0,58 łata 1 $ = 2,98 lita |