Turcja

lipiec 2006

1. lipca, piątek
Przejście granicy gruzińsko-tureckiej bardzo ciekawe... Po wyjściu z budyneczku czekamy aż gruziński strażnik pokiwa na nas i puści do budki. Oczywiście większość przechodzących chce się wciskać bez kolejki i przemknąć jak najszybciej. Trzeba oddać sprawiedliwość pogranicznikom - w miarę możliwości strarając się utrzymać kolejność. Stempelek gruziński i na turecką stronę. Tutaj przy okienku "kolejka gwiaździsta" - tłum kłębi się wokół okna, próbując podać za wszelką cenę paszport. Dowiadujemy się, że wizy gdzie indziej - niedaleko na szczęście. Lżejsi o 15$, ale z zawizowanym paszportem wracamy pokłębić się pod poprzednim okienkiem. Summa summarum z godzinkę nam to wszystko zajęło. Generalnie nie podoba nam się, jakoś tak mało swojsko... Bierzemy dolmusza (to miejscowa marszrutka) do Hopy za 5$ za trzech i wieziemy się na miejscowy PKS. I tutaj okazuje się, że ta śmiesznie tania Turcja z przewodników to chyba nie tutaj... Transportu do Dogubayazit żadnego, a autobus do Kars kosztuje 20$ od łba. To nie tak miało być! Okazuje się na szczęście, że wszystko można tutaj negocjować i po kilkuminutowej naradzie we własnym gronie (była nawet opcja powrotu do Gruzji) i targach z kierowcami jedziemy za 40$ za trzech. Jak się potem okazuje trasa jest trochę nie po prostej i ze 500 kilometrów było. Plus klima, napoje od stewarda i woda cytrynowa do skropienia rączek. W sumie więc nie najgorzej. Po drodze obiadek. Widoki cały czas przepiękne, jedziemy wąwozami, góry naokoło, że hej. W Kars już niezłym wieczorem. Po wyjściu z autokaru jesteśmy otoczeni przez taryfiarzy, którzy proponują miejscowe atrakcje, hotele, cuda na kiju. Jest posępnie, nikt nas nie lubi, oprócz taksówek nie ma żadnego transportu, późno się robi, nieciekawie jednym słowem. Jesteśmy zdeterminowani, żeby dotrzeć do Dogubayazit i koniec końców bierzemy taryfę za 70$. Bankomaty na szczęście są - tak, że lirów ci u nas dostatek. Jak potem patrzymy na ceny benzyny to nawet te transporty nas dużo nie kosztowały... (wacha w przeliczeniu kosztuje około 6 złotych). Około 150 kilometrów robimy w dwie godziny (taksówkarz ma cały czas włączone światełko w kabinie - to na wypadek patroli, ponoć do ciemnych aut zdarzało się wojsku strzelać...). O tym, że w Dogubayazit jest sympatyczny camping wiemy, ale naszemu taksówkarzowi nie chce się szukać - wiezie nas do pierwszego z brzegu hotelu, gdzie zalegamy za 10$ od głowy (potwornie drogo porównując z tym co wyczytaliśmy w necie, ale już nic nam się nie chce, a szukania taniego noclegu po nocy najbardziej). Jest jeden plus - w telewizorni jest relacja z akademickich mistrzostw świata w podnoszeniu ciężarów kobiet. Coraz bardziej nam się nic nie chce. Za wyjątkiem powrotu do Gruzji...

2. lipca, sobota
Woda w hotelu była tylko do 9-ej... Po lekkim śniadaniu wychodzimy na lekko kole 10-ej. Bagaże póki co w hotelu. Idziemy sobie spacerkiem do centrum jakieś 2-3 kilometry rozglądając się ciekawie. Nastroje już lepsze. Wszyscy się za nami oglądają - 1) nie ma w ogóle Europejczyków na ulicy, 2) żaden facet powyżej 10 lat nie nosi już krótkich spodni... W sklepie ze sprzętem zapytowujemy o mapę, której co prawda nie ma, ale za to gość prowadzi nas do agencji robiącej kursy na Ararat. Chłopaki chcą 250$ od głowy (zezwolenie, przewodnik, samochód do podnóża Araratu). Po kilku minutach jest już 600$ za trzech. Mówimy, że się zastanowimy, ale już prawie jesteśmy przekonani. Na ulicy zaczepia nas kolejny gość z agencji turystycznej. W zasadzie nie chce nam się już gadać, ale proponuje herbatę i koniec końców zalegamy w biurze. Gadka-szmatka zaczynająca się od 500$ za trzech, a zakończona na 400$ za Ararat + obiad, 2 noclegi w biurze, wycieczkę po okolicach Dogubayazit, kurs po bagaże do hotelu i nawet bilety na dolmusza do Van. Biuro nazywa się Tamzara Trek (www.letsgotomtararat.com). Gość z którym gadamy jest Kurdem, nazywa się Burhan i jest bratem szefa biura - Mustafy Arsina. I właśnie z Burhanem będziemy śmigali na Ararat. Zawezwaną taksówką jedziemy po bagaże i po wrzuceniu ich do biura (cały czas obowiązkowo herbata) - na obiad do restauracyjki (ryż z gulaszem, kefir, piwo) i ruszamy na wycieczkę po okolicy. Bogiem a prawdą to Burhan nie obwozi nas z sympatii, ale za pieniądze przemiłej Koreanki, która chce zobaczyć okolice i wynajęła cały busik. Na początek Ishak Pasha Sarayi - dobrze zachowany XVII-wieczny pałac tureckiego gubernatora. Na dziedzińcu kłębią się akurat uczestnicy trwającego w Dogubayazit kurdyjskiego festiwalu folkowego - jest okazja na kilka malowniczych fotografii.

Ishak Pasha Sarayi w Dogubayazit uczestnicy festiwalu folkowego w Ishak Pasha Sarayi - Dogubayazit
widok na Ararat z Dogubayazit festiwal w Dogubayazit

W międzyczasie psuje się pogoda i następny punkt realizujemy już w deszczu - góra Musa Dagi, koło wioski Üzengili - to według kilku zapaleńców miejsce, gdzie osiadła Arka Noego. Na zboczu góry widać faktycznie kształt w kamieniu, który od biedy może być zarysem łodzi. Na miejscu małe muzeum, w którym przedstawiono historię poszukiwań i dowody, że Arka to właśnie tu. Dowodami są zarówno znajdowane tutaj części starożytnego ekwipunku żeglarskiego, jak i biblijny zapis, że arka osiadła na Araracie. Ostatnia atrakcja to krater meteorytowy tuż przy granicy z Iranem. Może dlatego, że leje niemiłosiernie, 35-metrowa dziura w ziemi nie robi większego wrażenia. Acz to ponoć drugi co do wielkości współczesny krater po meteorycie na Ziemi. Na koniec Burhan zawozi nas jeszcze do swojej rodzinej wioski pod Araratem. Wracamy do biura, przebieramy się i ruszamy na festiwal. To ostatnia odsłona trzydniowego festiwalu kultury kurdyjskiej. Koncert jest na stadionie z widokiem na Ararat. Bardzo przyjemnie - jesteśmy jedynymi białymi w okolicy - budzimy więc kolosalne zainteresowenie i sympatię, szczególnie, że na hasło "Free Kurdystan" palce jakoś tak same układają się w "V". Atmosfera w ogóle polityczna - podczas koncertu grupka aktywistów paraduje z transparentem z podobizną Ocalana (szef Kurdyjskiej Partii Pracy i kurdyjskiej partyzantki - obecnie w tureckim więzieniu), mnóstwo ludzi w kurdyjskich barwach (czerwono-zielono-żółte), na trybunach pannice powiewają kurdyjską flagą. Ciekawostka, że separacja pełna - na płycie stadionu tylko mężczyźni, jeśli już kobieta to tylko w parze z mężczyzną, nastolatki i kobiety - na trybunach. Pierwszy raz konstatujemy, że z braku panien fraternizacja męsko-męska przybiera formy, które u nas odebrane jako jednoznaczne gejowskie... Zajadamy się kukurydzą i kebabami. Oczywiście herbata też jest. Burchan poznaje nas jeszcze ze swoimi kumplami. Przed 10-tą atmosfera pomału siada, ruszamy więc do centrum. Po drodze jeszcze zakupy (jak tutaj ciężko z piwem! Znaleźliśmy tylko jeden sklep) i wracamy do biura. Burchan kima z nami na pięterku.

Burchan w drodze na Ararat Kurdyjki
posiłek w obozie dzień lenistwa

3. lipca, niedziela

Pobudka o 5-ej i o 6-ej już siedzimy w busiku pod Ararat. Podejście z wioski Elikoy zaczynamy 0 6.30 i po trzech godzinach jesteśmy w tzw. pierwszej bazie - oficjalnym namiotowisku dla komercyjnych wypraw. A w zasadzie to kilkaset metrów dalej, w kurdyjskim obozowisku pasterskim na 3200 npm. Tak jakoś przypadkiem zamieszkuje tutaj rodzina Burchana - rodzice i mnóstwo pociotków ze swoimi dziećmi. Bardzo klimatycznie: zagrody z owcami, wielkie namioty do przygotowywania posiłków z piecykami opalanymi owczym łajnem... Dostajemy tradycyjną herbatę (dolewaną do oporu) i idziemy obejść okolicę - m. in. penetrujemy I-y obóz. Okazuje się, że z Kurdami można też pogadać po rosyjsku (jeden przewodnik pracował kilka lat na Ukrainie). Po powrocie mamy zaproszenie na posiłek: jogurt, lawasz (miejscowy chlebek a la pita), ryż i kurczak. Przepyszne. Jemy z samymi facetami - kobiety i dziewczyny mają swój namiot... Po jedzeniu, herbacie i fajeczce wzorem Burchana uderzamy w drzemkę. Mama Burchana otula nas kołdrami, wracają dziewczęta i zajmują mały skrawek podłogi nie zajęty przez nas... Bartek trochę konwersuje. Pogoda strasznie zmienna - od ostrego słońca po deszcz i grad, od brzytewnej widoczności do mgły. Po obudzeniu rozbijamy swój namiot i znowu na herbatę do Kurdów. Burza. Umawiamy się z Burchanem na nocne wyjście i podejście bez noclegu po drodze. Spać wcześnie.

4. lipca, poniedziałek
W nocy niemiłosiernie leje tak, że odpuszczamy sobie wyjście. Wysypiamy się za to przepięknie, bo do 10-ej chyba. Umawiamy się z Burchanem na zabicie barana i konsumpcję tegoż. Po 20 lirów od głowy (obozujący niedaleko Bułgarzy też się dołożyli). Dzień mija leniwie - baran z lawaszem (smażony w palenisku pod folią, bo leje), drzemki, herbata, kolejny spacer, kolacja (resztki barana z jogurtem). Cały czas oswajamy dzieci, próbując je rozbawić a to jakąś głupią miną, a to śmieszną pozą... Tutaj nikt się chyba z nimi nie bawi, bo patrzą na nas jak na rarogi jakieś. Fakt, że po dwóch dniach urabiania trochę już się do nas chichrały. I znowu umawiamy się na północ...

5. lipca, wtorek
No! Tym razem dało radę... Pobódka o północy i w godzinę później wychodzimy. Dwóch Bułgarów z nami. Jest ciepło, czyste niebo i bardzo ładne widoki na Dogubayazit. Po godzinie pierwszy postój i już mamy 3800 npm, tyle że pogoda zaczyna się psuć... Chmurzy się i popaduje śnieg. W II bazie na 4200 npm mamy już regularną śnieżycę, zaczyna być pieruńsko zimno. Wycofuje się jeden z Bułgarów, my idziemy dalej. Z minuty na minutę jest coraz gorzej - wszystko zamarza i kostnieje, bo zaczyna też zdrowo wiać. Z kurtek robią nam się pancerze, zaczynają odmarzać ręce. Oczywiście kto by tam się przyznał, że jest źle. Jesteśmy tak blisko, że nikt z nas nawet się nie zająknie, żeby wracać. Ale jak pozostały Bułgar pyta ile jeszcze i dostaje odpowiedź od Burhana, że kole 2 godzin do wierzchołka, to decyduje, że będzie wracał. Teraz jest już honorowo - ochoczo podchwytujemy pomysł i po kilku ledwo zrobionych zgrabiałymi rękami zdjęciach - zaczynamy odwrót. Bułgar miał wysokościomierz, wiemy więc, że doszliśmy na 4894 m npm. Do szczytu zostało jakieś mizerne 250 metrów... Mordownia, w każdym metrem w dół mniej wieje i jest cieplej, ale za to wszystko na nas taje, jest mokro, zapadamy się w śnieg po pas, Zastawny z Bartkiem uszkadzają kijki. W obozie dostajemy zupę, herbatę (a jakże) i idziemy się przespać. Wcześniej krótka debata na temat "zostajemy jeszcze jeden dzień, czy schodzimy?" (bo pogoda już teraz oczywiście idealna...) zakończona jednomyślnym "schodzimy". Po 2 godzinach drzemki zbieramy manatki, żegnamy się i schodzimy. Mijamy kilka komercyjnych grup idących w górę. Po dwóch godzinach pakujemy się już do dolmusza i do Dogubayazit.

podejście na Ararat - 3800 npm podejście na Ararat - 4200 npm
podejście na Ararat - prawie 4900 npm pożegnalna fota z Kurdami

Za sobą zostawiamy przepięknie ośnieżony i bardzo uroczo prezentujący się na tle błękitnego nieba wierzchołek Araratu. Żadnej chmury! Szlag! W biurze u Burchana zrzucamy graty i idziemy do łaźni (hama). No! To jest coś!! Procedura nieco skomplikowana: na wejściu dostajemy klapeczki, gacie (spodenki raczej) i ręcznik do zmiany gaci, jeśli wstydliwi jesteśmy. Rzeczy do szafki, klucz na nadgarstek i na salę. Na początku obowiązkowo sauna mokra. Potem do wyboru sauna sucha, jaccuzi (baaaardzo gorące), masażysta i wielki podest do lansowania. Można przysiąść, pogadać... Naookoło podestu małe umywalki, krany i komplet misek. Dla wstydliwych, czy też chętnych na umycie klejnotów - szereg kabin z zasłonkami. Przepiękna instytucja. Wyjście skomplikowane. Po zasygnalizowaniu chęci wyjścia - łaziebny przynosi pierwszy ręcznik, którym okręcamy bioderka po uprzednim wrzuceniu wypożyczonych gaci do kabiny. Wychodząc na ręczniku z łaźni dostajemy jeszcze dwa ręczniki - jeden na plecy, drugi na głowę, a la turban. I na leżankę. Można jarać. Chłopcy donoszą napoje. Cuuuudo. Koszt tego wszystkiego: 6 YTL (bez masażu i napojów na wyjściu). Masaż: 3 YTL. Po łaźni na obiad, tym razem my stawiamy Burchanowi. Solidne żarcie z napojami dla czterech osób 33 YTL. Idziemy do biura zdrzemnąć się nieco. Bartek rusza w miasto. O 10-ej idziemy na mecz do cukierni (są mistrzostwa świata w kopanej, grają Francja vs Portugalia). Piwa nie ma, kelner idzie po nie do sklepu obok i pijemy je zawinięte w gazetę. Po meczu od razu spać. O 3.30 szaleje muezzin.

6. lipca, środa
Wyspani, zaczynamy pakowanie o 9.00 i w towarzystwie Burchana przemieszczamy się na przystanek dolmuszy. Burchan coś źle wyliczył i mamy jeszcze półtorej godziny czasu. Kupuje nam bilety (10 YTL / głowa) i żegnamy się czule. W oczekiwaniu na transport herbata (bo cóż innego?) i rogale. Do Van dwie godziny - z widokiem na Ararat tradycyjnie na tle bezchmurnego nieba... Po drodze kontrola wojskowa - miejscowym zabierają dowody do sprawdzenia, od nas nic nie chcą. Lądujemy prawie w centrum, zakładamy bazę w herbaciarni, poczym Maniek rusza na poszukiwanie hotelu. Tutaj już lepiej niż w Dogubayazit, wybór hotelików szeroki, ceny umiarkowane. Za drugim strzałem mamy nocleg w hotelu Karvan za 25 YTL na trzech (Ordu Cad. Santral Sok. Ulucamii Karsisi). Zrzucamy graty i idziemy się polansować po mieście bez większego celu. Tu zdjęcie, to lody, tu kebab, a na koniec zakupy prezentów dla rodzin. Na moment do hotelu i jeszcze raz na miasto, tym razem tour wieczorny zakończony rzecz jasna w herbaciarni na przyglądaniu się ulicy. Bez żadnych szaleństw i ekstrawagancji kładziemy się spać kole 23-iej.


Van ormiański kościółek na Akdamar
cytadela w Van zachód słońca nad jeziorem Van

7. lipca, czwartek
O 10-ej jedziemy na wycieczkę na Akdamar - wysepkę na jeziorze Van, na której stoi sobie X-wieczny ormiański kościółek. Zaczynamy od przyhotelowej herbaciarni - właściciel stawia nam herbatę i wysyła swojego nastoletniego pomocnika jako przewodnika do przystanku. Wyjeżdżamy autobusem miejskim kilka kilometrów za Van do miejscowości Gevas, a potem łapiemy dalekobieżny autobus, którym dojeżdżamy do przystani. Mało chętnych na przejeżdżkę - żeby nie czekać aż zbierze się minimum 12 osób - bo tyle musi być, żeby łódka popłynęła - przepłacamy nieco i zamiast wymaganego 2,5 YTL płacimy po 5. Na wyspie jesteśmy w jakie 20-30 minut - ładne widoki na okoliczne góry i niesamowita w kolorze toń jeziora. Kościół akurat zamknięty - trwa remont. Obchodzimy wyspę, fotografujemy i kąpiemy. Śliska ta woda jakaś taka... Powrót do Van dolmuszem za 4 YTL za osobę. Po drodze do hotelu piwko pod kebab. W hotelu 2/3 śpi, 1/3 (Bartek) zwiedza. O 18-ej realizujemy kolejny punkt turystyczny - cytadelę. Trochę idziemy, trochę podjeżdżamy busem (cytadela jest ze 3 kilometry od centrum). Wejścia żadnego biletowanego nie udaje nam się znaleźć - idziemy więc tam gdzie wszyscy - obok małego cmentarzyka. Trochę podejścia i trochę męczącego drapania się po skałach. Od pewnego czasu goni nas młody człowiek wykrzykując coś gromko i pokonując skały z szybkością kozicy. Hm... jednak były bilety.... Gdyby chociaż młodzian był mniej krzykliwy, a przede wszystkim mniej się spocił - to pewnie byśmy zapłacili bez szemrania, ale jego natarczywość, żeby spędzić nas do kasy i jego mocno nieprzyjemna aura spowodowała zdecydowany opór z naszej strony. W końcu daliśmy jakąś część na odczepnego, bo już się nawet rozmawiać nie dało tak wrzeszczał. Resztę mieliśmy dać przy kasie, której nie znaleźliśmy. Fakt, że niespecjalnie szukaliśmy. Może jej nie było? Widoczki z góry całkiem całkiem. Jezioro po lewej, miasto Van po prawej, zachód słońca akurat, a na szczycie Ataturk powycinany z blachy. Wracamy piechotką, po drodze pokusa wbicia się na prywatkę w ogrodzie (storpedowana przez Mańka). Lądujemy na spokojne piwo w Turkish Bar. Muzyka bardzo głośna, kapela na żywo i chyba raczej takie kurdyjskie disco, czy raczej muzyka z dancigu. Jedna strona sali - mężczyźni (wódka!!!), po drugiej towarzystwo mieszane - samotnych kobiet oczywiście nie ma. Po drugim piwie mamy już wesołe kilkusosobowe towarzystwo - robi się baaaardzo sympatycznie. Kapela namówiona przez naszych znajomych puszcza Bartka do gitary (i znowu"Hospody Pomyłuj"...). Nasze towarzycho tak jakoś nie po naszemu w pewnym momencie się żegna i rozchodzi - żadnej kontynuacji na mieście? Żadnej domówki? Dziwne.... Niezupełnie trzeźwi zwlekamy się do hotelu kole 1.00.

8. lipca, piątek
Rano Bartek rusza jeszcze do sklepów, reszta śniadaniuje w herbaciarni. Koło południa zaczynamy się zbierać. Hotelarz zamawia nam taryfę (30 YTL?) i jedziemy na lotnisko. Kameralne takie dosyć. I bardzo ładna żeńska służba celna.... Dosiada się niemiecki Kurd, co to ma dziewczynę Polkę i kebabownię w Mannheim. Do samolotu dygamy przez płytę, a po drodze ze sterty leżących na betonie bagaży wybieramy swoje, które są dopiero ładowane na wózki. Dwie godziny w samolocie w idealnej pogodzie - widać dużo, acz nieco monotonnie. Na lotnisku Sabiha Gokcen jesteśmy punktualnie i busikiem tanich lini lotniczy kierujemy się ku Bosforowi (4 lira). Około godziny jazdy i jesteśmy na krańcu Azji z widokiem na rodzimy kontynent. Kebeb pod pepsi i promem (Kadiköy - Eminönü) przeprawiamy się na europejski brzeg. Dziki tłum wszędzie. Przesuwając się w stronę ścisłego centrum (Hagia Sophia itp.) wzdłóż linii tramwajowej - zaczynamy poszukiwać hotelu - co któryś to tani, w granicach kilku euro od głowy, ale jakoś nie możemy się zdecydować. Mamy jeden adres ściągnięty z netu w Van - i tam się kierujemy. Niestety - ten akurat zamknięty. Dochodzi do małej scysji na temat dalszego poszukiwania hotelu, padają ciężkie słowa na temat "ile można chodzić w tym upale", ogólnie atmosfera małego obrażenia. Koniec końców hostel Paris - 7 euro od głowy w dormitorium. Plus, że spod hostelu w nocy odchodzi busik na lotnisko i to w terminie dla nas idealnym, bo tuż po meczu (będzie finał mistrzostw świata w kopanej) i na lotnisku będzie jeszcze mały zapas. Po zostawieniu gratów jeszcze mały wieczorny spacer pod Błękitny Meczet.

9. lipca, sobota
Dzień na zwiedzanie. Błękitny Meczet na początku - należy zdjąć buty, ale można je wziąć ze sobą. Chcemy zobaczyć Wielki Bazar, ale akurat w soboty zamknięty. Idziemy na inny rynek, niedaleko przystanii Eminönü. Rozdzielamy sie i robimy zakupy na prezenty. Wygrywają przyprawy i słodycze kupione na koniec w sklepie korzennym, którego właściciel uraczył nas kilkoma anegdotami na temat swoich produktów, a przy okazji wyjaśnił skąd dzisiaj na ulicach obfitość kilkuletnich chłopców poprzebieranych w bajkowe stroje (panowie mają po prostu obrzezanie, co jest okazją do fety porównywalnej z pierwszą komunią u nas). W okolice naszego hotelu wracamy wzdłóż Bosforu - bulwary oblepione wprost ludźmi - wędkują piknikują, kąpią się (kąpiel polega w zasadzie na wejściu do wody i spływaniem z prądem wzdół brzegu). Podjadamy kebaby, oglądamy pozostałości dawnych murów miejskich. Zaułkami podchodzimy pod Hagia Sophię - Bart z Zastawnym idą

impreza w Van Bosfor
nocny widok na Hagia Sophię

zwiedzać, Maniek zostaje na zewnątrz. Spacerujemy jeszcze trochę po "naszej" ulicy opędzając się od sprzedawców podrobionych perfum. Ceny - bardzo ciekawe - licytacja zaczyna się np. do 10 euro za któryś z produktów typu Joop, Adidas czy Davidoff, po czym po kilku minutach za wspomniane 10 euro mozna już mieć ponad 10 buteleczek z pachnidłami. No i niestety skusiliśmy się koniec końców na takie zakupy. Zapach ulatnia się po kilku minutach zostawiając sam alkohol, a napisy z buteleczki schodzą po kilku dniach... No ale ta cena! Przed meczem bierzemy jeszcze kebab na wynos + piwo i zalegamy w hotelu przy recepcji. Nudny ten mecz... Prawie zaraz po dogrywkach i karnych pojawią się busik, który zbiera towarzystwo z kilku hoteli. Po drodze przesiadka do drugiego busika i po godzinie jesteśmy na lotnisku.

10. lipca, niedziela
Samolot punktualnie i bez problemów. W Berlinie o czasie. Zimno! Komunikacją s-bahnową dojeżdżamy do ZOB (centralnego dworca autobusowego), skąd mamy autobus do Gdańska (kurs Bruksela-Olsztyn). Zaliczamy śniadanie w pobliskiem barze (przeterminowane produkty na talerzu...). Autobus punktualnie i bez większych problemów dojeżdżamy do Trójmiasta.


1 lira (YTL) - 2 PLN